poniedziałek, 21 grudnia 2015

Co warto obejrzeć w te święta





















"Kevin sam w domu", "To właśnie miłość", a może "Listy do M"? Lista propozycji filmowych, jakimi walczą o naszą uwagę stacje telewizyjne jest długa. Święta to przede wszystkim czas radośnie spędzony w  gronie rodziny i najbliższych. Telewizor to sprawa drugorzędna i nie powinien być nadużywany w tym czasie. Jeśli jednak ktoś zapragnie podbudować świąteczny nastrój filmem z wesołym "ho ho ho" w tle, to nie ma w tym nic złego. Zapraszam na krótki przegląd propozycji filmowych, które pojawią się w te święta.


1. Koncert kolęd

Niektórzy być może będą zaskoczeni tym, że "Last Christmas" czy "Let it snow" nie należą do kanonu polskich kolęd, bardziej niż faktem że Mikołaj nie przynosi prezentów. Amerykanizacja społeczeństwa coraz bardziej odsuwa nas od naszych rodzimych tradycji, a te przecież tworzą wyjątkowy nastrój Bożego Narodzenia. Zanim pierwszy z domowników zada pytanie: o której leci Kevin? Polecam w czasie wieczerzy wigilijnej wysłuchać koncertu polskich kolęd. Jeśli te, które emitowane w TV komuś nie odpowiadają, zawsze można znaleźć w Internecie swoje ulubione wykonania. 

TVP 2: Świąteczny koncert w Pelplinie - "Dzisiaj w Betlejem", godz. 17:00 (24.12)
Polsat: Wielkie kolędowanie z Polsatem - Kraków 2015, godz. 16:55 (24.12)

2. Kevin sam w domu

Długo zastanawiałem się, czy przygody małego chłopca, który po raz enty zostaje sam w domu podać jako propozycję na świąteczny seans. Jednak tytuł ten kojarzy nam się ze świętami bardziej niż choinka. Gdybym go ominął najprawdopodobniej w komentarzach parę osób życzyłoby mi śmierci w męczarniach. Tak więc w te święta, jak i w poprzednie telewizja Polsat uraczy nas filmem "Kevin sam w domu". Fabuła jest wszystkim doskonale znana, więc nie widzę większego sensu by ją tu przytaczać. Swoją drogą, skoro w tym roku takie produkcje jak "Park Jurajski" i "Gwiezdne Wojny" doczekały się swoich sequeli, to czemu wciąż nie słyszymy o kontynuacji Kevina. Może coś by z tego wyszło, gdyby Macaulay Culkin wytrzymał chociaż godzinę bez dragów. 

Polsat: Kevin sam w domu, godz. 20:00 (24.12)

3. Wesołych świąt

Tytuł filmu może nie jest zbyt oryginalny, czy wyszukany, ale kryje się za nim całkiem przyjemna produkcja. "Wesołych Świąt" to utrzymana w świątecznym klimacie, lekka komedia. Główne role grają tu Danny DeVito i Matthew Broderick, jako dwaj zwaśnieni sąsiedzi. Przyczyną ich konfliktu, jest pomysł Buddyego (DeVito), który chce przystroić swój dom na święta tyloma światełkami, żeby było go widać z kosmosu. Jest to wyraźny prztyczek w nos, w stronę amerykańskiego bzika na punkcie kiczowatych dekoracji świątecznych. Finchowi (Broderick) ten pomysł naturalnie nie przypada do gustu, szczególnie że szczyci się tytułem "króla" Bożego Narodzenia w swoim mieście. Historia kończy się w amerykańskim stylu, (*spoiler*) czyli happy end. 

TVP 2: Wesołych świąt, godz. 15:15  (24.12)

4. To właśnie miłość 

Co jest lepszego od komedii romantycznej? Oczywiście komedia romantyczna w klimacie Świąt Bożego Narodzenia! "To właśnie miłość" to tytuł powracający równie często co osławiony "Kevin". Film to kompilacja historii miłosnych mieszkańców Londynu, a każda z nich różni się od poprzedniej, jak kolory skarpet, które znajdziecie pod choinką. Mamy tu opowieść o premierze WB, który zakochuje się w dziewczynie podającej mu herbatę, czy historię zdradzonego pisarza, pałającego uczuciem do portugalskiej sprzątaczki. Komedie romantyczne to raczej mało lubiany i infantylny gatunek, od którego odżegnują się już nawet najbardziej zdesperowane stare panny. Co więc takiego urzeka w tym tytule? Przede wszystkim obsada, która łączy najpopularniejszych brytyjskich aktorów. Nie brakuje tu typowego dla wyspiarzy humoru, który rozbawi nawet tych, którzy kolejny raz dostali rózgę. No i to co najważniejsze w tym gatunku - emocje. Te zmieniają się jak potrawy na wigilijnym stole. Od najbardziej dramatycznych wywołujących bóle brzucha, po te radosne i ciepłe, nie powodujące niestrawności. Jeśli więc oglądaliście "To własnie miłość" sto razy, to obejrzyjcie po raz sto pierwszy.  

TVP 2: To właśnie miłość, godz 22:00 (23.12) 

5. Święty Mikołaj z 34. ulicy

Jeśli już wybierać wśród setek opowieści o tym kim jest czerwony krasnal i skąd się wziął, to polecam film "Święty Mikołaj z 34. ulicy". Obraz równie słodki co świąteczny mazurek (ups! nie te święta) i wyciskający łzy jak moment, w którym okazuje się, że teściowa po świętach zostaje do Nowego Roku. Kriss Kringle zatrudniony jest w roli św. Mikołaja, w sklepie z odzieżą i galanterią. Swoimi niekonwencjonalnymi pomysłami ratuje przedsiębiorstwo przed bankructwem. Okazuje się, że jest prawdziwym św. Mikołajem, czym przekonuje do siebie widzów, a jego naturalna charyzma robi swoje. Nie ma w końcu skuteczniejszego narzędzie marketingowego, niż poczciwy staruszek w czerwonych rajtuzach. Po drodze zawiązuje się nikczemna intryga konkurencji przeciw starszemu Panu, a w końcu dochodzi do procesu sądowego, w którym Kriss musi udowodnić, że jest prawdziwym Mikołajem. Przez całą historię towarzyszy mu córka właścicielki sklepu, która odzyskuje wiarę w święta i Mikołaja. Jeśli szukacie wzruszającej opowieści z motywem Bożego Narodzenia w tle, ten film jest dla Was!

Polsat: Mikołaj z 34. ulicy, godz. 10:10 (25.12)

6. W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju

Cała seria "W krzywym zwierciadle" ma kilka odsłon, a nagranie świątecznej wersji było strzałem w dziesiątkę. Wszyscy znają ten tytuł i wiedzą jak bardzo potrafi rozbawić. Clark Griswold to gamoniowaty ojczulek, głowa rodziny Griswoldów. Jak każdy zatroskany mąż i ojciec pragnie zorganizować dla swojej rodziny wyjątkowe święta. Może się jednak okazać, że to zadanie przerasta jego możliwości. Całą seria gagów z Chevym Chasem, pokazująca koszmar rodzinnych świąt to absolutny must watch. Film obśmiewający amerykańskie przywiązanie do kiczowatej otoczki Bożego Narodzenia i przesadnej dbałości o detale. Koniec końców, kiedy dochodzi do katastrofy, wszyscy tradycyjnie uświadamiają sobie, że duch świąt to nie mieć, ale być. Morał, który tak często przewija się w świątecznych produkcjach, że chyba już mało kto sobie coś z niego robi. Jeśli nie chcesz by zakalec, który upiekłeś był jednym powodem śmiechu w rodzinie w te święta, koniecznie obejrzyj ten film.

TVN Siedem: W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju, godz. 14:55 (26.12)

7. Narodzenie

Pośród amerykańskich produkcji o św. Mikołaju i lampkach na choince, warto przypomnieć sobie dlaczego Święta Bożego Narodzenia, nazywają się Świętami Bożego Narodzenia. Film opowiada o dwóch latach z życia Maryi i Józefa. Punktem kulminacyjnym są narodziny Jezusa w Betlejem. Jest to moim zdaniem jedna z lepszych produkcji w tym klimacie, którą mogę z czystym sercem polecić. Istnieje jednak pewnie zagrożenia związane z tą produkcją. Seans filmu może być niebezpieczny dla niejednego ateisty, który nagle może zdać sobie sprawę, że brał udział w religijnej uroczystości. W nagłym szoku choinka może ekspresowo wylecieć przez okno, a stojący na podjeździe Mikołaj zakończy swój żywot na śmietniku. 

TVN Siedem: Narodzenie, godz. 15:40 (25.12)

8. Gwiezdny pył

Choć produkcja ta ma tyle wspólnego ze świętami co Tomcio Lis z rzetelnym dziennikarstwem, to jednak postanowiłem ją umieścić na mojej liście. Gwiezdny pył to piękna, baśniowa opowieść o tym, że jak dziewczyna chce gwiazdkę z nieba, to stanowczy i dojrzały mężczyzna... Zakasa rękawy i leci, gubiąc po drodze poczucie własnej wartości. Aby to uczynić przekracza mur, który oddziela mieszkańców miasta od magicznej krainy. Na swojej drodze napotyka wiedźmy, braci rywalizujących o tron po zmarłym ojcu i łowców piorunów. Wszystkich łączy cel zdobycia gwiazdy, która okazuje się być czymś więcej niż kawałkiem kosmicznej skały. "Gwiezdny pył" to prawdziwa uczta dla oczu, okraszona takimi gwiazdami jak Michelle Pfeiffer i Robert De Niro. Jeśli szukacie dobrego filmu bez Mikołaja w roli głównej, to Wasze modlitwy zostały wysłuchane.

TVN: Gwiezdny pył, godz. 16:30 (22.12)

Choć oferta programowa jest bogata i jest w czym wybierać, to należy pamiętać, że święta spędzane przed telewizorem nie należą do tych które dobrze się wspomina. Boże Narodzenie to czas przede wszystkim poświęcony rodzinie i najbliższym, to na nich należy się szczególnie skupić (no i na Jezusie, w końcu to jego urodziny). Mam nadzieję, że mój skrótowy spis pomoże Wam zorganizować ten wolny czas. Korzystając z okazji chciałbym także życzyć zdrowych i wesołych świąt wszystkim moim czytelnikom. Obyście śledzili mojego bloga, także w przyszłym roku, no i żeby było Was coraz więcej!


wtorek, 15 grudnia 2015

Internauta szuka żony

Nowy Rok to nowe szanse. Wielu z nas na pewno poczyniło postanowienia typu: w końcu schudnę, w końcu wezmę się za naukę, w końcu powiem kumplom, że więcej nie piję. To wszystko pobożne życzenia, które prędzej, czy później wylądują w koszu wraz z innymi ambitnymi planami naszego życia. Internet jak zwykle nie zawiódł i stworzył zupełnie nową akcję. Otóż duża część osób postanowiła zakończyć monotonne życie singla i znaleźć męża/żonę w 2016 r. Niby nic nowego, jednak wielu może upatrywać w tym temacie szansę na odmianę swojego losu. Czy takie przedsięwzięcia mają jakikolwiek sens i czy bezpiecznie jest szukać drugiej połówki w odmętach Internetu? Czytajcie dalej!


Na pierwszy rzut oka wydarzenie "Znajdę żonę w 2016 r." nie różni się wiele od innych. Ot kolejny użytkownik facebook'a postanowił czymś zabłysnąć. Gdy przypatrzymy się temu bliżej, okazuje się, że wielu potraktowało owo wydarzenia na poważnie. Publikowane ogłoszenia to z reguły zwykłe żarty, które postanowiono wykręcić samotnym znajomym. Zdarzają się jednak propozycje, które wręcz kipią nadzieją, na to że zwrócą czyjąś uwagę. W końcu człowiek cale życie szuka miłości. Czy Internet to złe miejsce żeby ją znaleźć?

Po sukcesach programów "Rolnik szuka żony", czy "Kto poślubi mojego syna" może okazać się, że staromodny flirt i przypadkowe spotkanie miłości swojego życia na przystanku autobusowym, przechodzą już do lamusa. Dziś liczy się spektakularność i to by Twój romans był na ustach wszystkich. Przy wyborze tej jedynej, musi brać udział cała rodzina, przyjaciele, pies sąsiada i ślący esemesy widzowie. W końcu tylu ludzi nie może się mylić. Kiedyś kierowano się jakimś porywem serca, czy coś takiego. Strasznie głupie...

Mówi się, że Internet stworzono z myślą o nieśmiałych facetach. Gdyby przeprowadzić jakieś szeroko zakrojone badania społeczno-psychologiczne mogłoby się okazać, że w rzeczywistości tak jest. Anonimowość wyzwala w nas wiele śmiałych zachowań. Chętnie dokonujemy ekshibicjonizmu na portalach społecznościowych, dzieląc się wiadomościami, które często trzymamy w tajemnicy przed najbliższymi. Łatwiej także nawiązujemy relacje, niż ma to miejsce w realu. Niejedna osoba na internetowym czacie doczeka się tłumu adoratorów, którzy w dniu spotkania na żywo odkryją, że nick "kruszynka91" był eufemizmem. Rozczarowanie wyglądem ukochanej/ukochanego to również nieodłączny czynniki szukania miłości w Internecie. Nic w tym dziwnego. Żyjemy w czasach, w których szybciej uczymy się posługiwać photoshopem, niż nożem i widelcem.

Czy szukanie męża lub żony na portalach społecznościowych ma jakiś sens? Na pewno tak, podobnie jak szukanie gdziekolwiek indziej. Należy jednak zachować szczególną ostrożność. Znajomości zawierane w ten sposób mogą być bardzo powierzchowne, a relacje nietrwałe. Niektórzy mogą traktować internet jak katalog, który przeglądają w poszukiwaniu idealnego partnera. Nie wspominając już o tych, którzy wykorzystują takie okazje do realizowania seksualnych przygód. Efektem ubocznym tego mogą być niechlubne zdjęcia czy seks taśmy. Niech nie łudzą się Ci, którzy myślą że dzięki tym ostatnim zrobią karierę, jak Paris Hilton. Oczywiście może też dojść do happy endu, w którym dwoje ludzi skończy tę internetową przygodę na ślubnym kobiercu. Wtedy czek nas zalew zdjęć z tego wydarzenia, które pozostanie pięknym wspomnieniem. Kto wie czy bardziej liberalni nie pójdą o krok na przód i nie zdecydują się udostępnić relacji wideo z tego wyjątkowego dnia. A może i z nocy poślubnej? W dobie powszechnego ekshibicjonizmu społecznego, nie powinno to dziwić.

Czy ktoś znajdzie męża i żonę w 2016 r.? To pozostanie tajemnicą, podobnie jak przyszłość każdego z nas. Nie ulega natomiast wątpliwości, że poszukiwania drugiej połówki mogą odbywać się również na współczesnym, cyfrowym Forum Romanum. To dzięki Internetowi możemy zagadać do supermodelki i nie narazić się na wyśmianie. Być może któraś z nich całe życie marzyła o księciu, który króluje na każdym serwerze Counter Strika. Nie należy, przy tym ograniczać się tylko do cyberprzestrzeni. Szukajmy okazji do zawarcia nowych znajomości i nie kierujmy się przy tym uprzedzeniami co do miejsca poznania. I pamiętajmy o tym, że żadna relacja nie posunęła się naprzód od zalajkowania zdjęcia profilowego.




czwartek, 3 grudnia 2015

Co robisz w tym roku w Sylwestra?

























Zajęci codziennymi obowiązkami, żyjemy nieświadomi tym, jak szybko płynie czas. Przeglądając albumy ze zdjęciami z wakacji, mogliśmy pominąć fakt, że zbliża się ten jeden dzień w roku, który wszyscy planują z wyprzedzeniem. Nie mówię tu o Bożym Narodzeniu, ale o imieninach Sylwestra, które rokrocznie świętuje cała Polska. W obliczu tego faktu, każdy z nas zapewne usłyszał już powracające jak bumerang pytanie: co robisz w tym roku w Sylwestra? 


Pytanie to zaskakuje nas bardziej niż pierwszy śnieg kierowców. W momencie, gdy pada, wielu przebiera nerwowo nogami, traci kontrolę nad dłońmi, a zimny pot zrasza ich czoła. "Nie chce mi się nigdzie iść, ale jak zostanę w domu to będzie siara" - myśli część z nas. Okazuje się, że początek grudnia to tak naprawdę ostatni dzwonek, aby coś sobie zorganizować. Po świętach, wszyscy z reguły mają już jakieś plany i marne szanse, że zostaniemy przygarnięci na dobrą imprezkę. W natłoku codziennych obowiązków i przedświątecznych przygotowań ciężko myśleć jeszcze o zorganizowaniu wieczoru sylwestrowego. Czuję się więc w obowiązku, przedstawić moje osobiste propozycje na spędzenie ostatniego dnia w roku. 

1. Domówka

Przyjęcie wyprawiane w czyimś domu, zwane popularnie domówką, to chyba najpopularniejszy sposób na przywitanie Nowego roku, jak i zorganizowania jakiejkolwiek imprezy. Ta forma spędzenia sylwestra niesie za sobą wiele pozytywów. Przede wszystkim to my ustalamy czas i sposób przebiegu zabawy (ewentualnie niezadowoleni sąsiedzi). W naszej gestii leży także skład osobowy, jaki zaszczyci naszą biesiadę. Jak to mówią wolność Tomku w swoim domku. To organizatorzy ustalają co będzie do jedzenia, picia i przy jakiej muzyce będą bawić się uczestnicy imprezy. Nie można nie wspomnieć o ciemnych stronach organizowania domówek. Za wszelkie potencjalne szkody czy zniszczenia, jakie wyrządzą goście będą odpowiadać gospodarze danej imprezy. Może dojść także do sytuacji, w której na naszej zabawie pojawi się tzw. "znajomy znajomego", który nie miał co ze sobą zrobić w sylwestrową noc. Pozornie niewinny koleś po większym spożyciu może okazać się tykającą bombą, która rozniesie nam chatę, a rano tłumaczyć będzie się tym, że nic nie pamięta. Mimo tych potencjalnych zagrożeń, jest to propozycja, którą zdecydowanie polecam! 

2. Klub

W sylwestra wiele nocnych lokali i klubów kusi swoją ofertą i atrakcjami potencjalnych klientów. To co rzuca się, jako pierwsze i z miejsca odstrasza to horrendalnie wysokie ceny. Samo wejście do klubu kosztować nas będzie fortunę, a za wypicie najtańszego drinka zapłacimy więcej niż wart jest barek Aleksandra K. Niestety, jak to często bywa, cena jest odwrotnie proporcjonalna do ilość alkoholu w serwowanym napoju. Dodatkową niedogodnością są tłumy ludzi, z którymi przyjdzie nam się przepychać i walczyć o skrawek parkietu do tańca. Panujące w klubie egipskie ciemności i hałas, który doprowadza do krwawienia małżowin usznych, nie pomogą w nawiązaniu nowych znajomości. Zdecydowanie odradzam.

3. Zabawa w plenerze

Ta opcja może odstraszać niektórych ze względu na mroźne zimowe wieczory. Nawet gorąca atmosfera sylwestrowej zabawy może nie wystarczać. Jednak większość potrafi znaleźć inne sposoby na rozgrzanie się, po czym śmiało rusza w miasto. Zabawa w plenerze nie musi oznaczać bezcelowego szwendania się po ulicach i popijania zza pazuchy. W większych miejscowościach organizowane są koncerty i ciekawe wydarzenia, które odbywają się na świeżym powietrzu. Takie imprezy stanowią ciekawą alternatywę na spędzenie ostatniego dnia w roku. To świetna okazja do tego, żeby zobaczyć ulubionych artystów na żywo, jak i poznać nowych ludzi, którzy również wybrali taką formę świętowania. Spożywanie alkoholu nie jest dozwolone, jednak istnieje duża szansa, że straż czy policja przymkną na to oko, jeśli nie dojdzie do żadnej rozróby. Sylwestrowa noc pod gwiazdami jest zdecydowanie propozycją wartą przemyślenia.

4. Nocny maraton

Utarło się, że sylwester to głównie tańce, alkohol, głośna muzyka i fajerwerki. Na szczęście to tylko schemat, który może zostać przełamany. Kto powiedział, że Nowego roku nie można przywitać na swój własny sposób? Jeśli jesteś kinomanem, zbierz swoje ulubione tytuły i obejrzyj je w towarzystwie najbliższych znajomych i ulubionych przekąsek. Maraton gier komputerowych lub planszowych to idealna opcja, dla grupki przyjaciół, których łączy wspólne hobby, a którzy chcą spędzić niestandardowo ostatnią noc w roku. Lubisz czytać książki? Napchaj waty w uszy o północy i do rana wertuj ulubione tytuły. Nikt nie będzie urządzał Ci życia i mówił, jak spędzisz Sylwestra. Ta propozycja świetnie wpasuje się w gusta tych, którzy mają niestandardowe pomysły na spędzenie 31 grudnia i nie czują presji żeby iść na imprezę.

5. Bal

Każda kobieta marzy o tym, żeby ją zabrać na bal. Szczególnie jeśli jest to bal sylwestrowy. Na pewno będzie elitarnie, dostojnie i szarmancko. Co z tego, skoro przy okazji wydasz całą swoją pensję w jeden wieczór? Organizowane bale to opcja, która pozwoli Ci narobić masy fotek, wypić drogiego szampana i skosztować jedzenia, którego pochodzenia będziesz mógł szukać następnego dnia na Wikipedii. To kolejna z opcji, której nie polecam. Takie imprezy przybierają pozór elitarnych, a panująca na nich atmosfera niewiele różni się od typowych zabaw remizowych. Drogie garnitury, ładnie przystrojona sala i przystawki, których nazwy nie potrafisz wymówić, to elementy charakterystyczne, ażeby przez chwilę poczuć się jak książę William i Kate. Po wszystkim pozostaje mieć nadzieję, że jedyną częścią garderoby jaką zgubi Twoja królewna, będzie jej bucik.

6. Olej to, czyli sylwester z Polsatem 

Nie bez powodu tego wieczoru wszystkie stacje telewizyjne albo nadają sylwestrowe koncerty, albo oferują ciekawe tytuły filmowe. Wszystkim hipsterom i buntownikom z wyboru proponuję samotny wieczór przed telewizorem. Koniecznie jest przywdzianie swojego ulubionego dresu, zamówienie najdroższej pizzy z wszystkimi dodatkami i zakupienie najdroższego alkoholu jaki mieli w osiedlowym monopolowym. A to wszystko należy skonsumować w samotności, rozkoszując się myślą, że inni pocą się teraz w drogich koszulach na imprezie. My natomiast, spędzamy namiętne chwile z naszym teleodbiornikiem. Należy przy tym pamiętać, że kładziemy się spać przed północą i olewamy wszelkie świętowanie związane z nadejściem Nowego roku. Propozycja dla tych, którzy mieszkają na bezludnej wyspie lub tych, którzy chcieliby się tam znaleźć. 

Jak widać sposobów na przywitanie 2016 roku nie brakuje. Każdy znajdzie coś dla siebie lub oleje sprawę i zaszyje się w domu. Nie ma co ulegać presji innych i "musieć" gdzieś iść. Najważniejsze to spędzić ten dzień w taki sposób, w jaki lubi się najbardziej. W  końcu jaki Sylwester, taki cały Nowy rok. Mam nadzieję, że mój krótki przegląd pomoże Wam w wyborze rozrywki na ten dzień. A jeśli już macie jakieś plany, to koniecznie podzielcie się tym w komentarzach!  

niedziela, 25 października 2015

Co przyniesie jutro?

Takiego scenariusza nie przewidziałby wróż Dawid. PiS na czele, PO w ogonie. Niby nic dziwnego, ale jednak człowiek czuje jakiś dysonans. Sytuacja się zmienia. Przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Państwo wyznaniowe? Ciemnogród? Republika kościelna? Z lampką wina człowiek przypatruje się i rozważa swój los. W międzyczasie czyta komentarze na facebooku i stara się zrozumieć, wyjątkowo umiarkowany wylew hejtu. 


Wspólnie z kolegą blogerem, Łukaszem poczuliśmy się wywołani do tablicy.

Powracają jak refren w nudnej piosence tematy smoleńska, pancernej szafy w której ukrywa się Macierewicz i masowej emigracji. Jak widać wielu w nieskończoność odkłada plany o wyjeździe. Być może pakują dobytek z państwa znajdującego się w ruinie. Kto przegrał? Demokracja, to pewne. Frekwencja wynosząca około 51,6 % to śmiech na sali. Okazuje się, że większość społeczeństwa żąda praw, z których tak naprawdę w ogóle nie korzysta. No bo czy ruszenie tyłka raz na 4 lata, żeby postawić krzyżyk na kartce to taki wielki wysiłek? Niech każdy odpowie sobie na to sam. 

Tymczasem cieszy duża roszada w sejmie. Pojawienie się partii Kukiz w składzie to na pewno inwestycja w nową jakość. Nowoczesna? Hmmm izraelscy bankierzy mają w końcu jawną reprezentację. PSL jest jak film, "Niekończąca się opowieść", myślę, że ich obecności w sejmie możemy się spodziewać do końca świata i o jeden dzień dłużej. Co do partii KORWIN to bez względu na wszystko uważam, że przekroczenie progu należy im się jak psu buda. Należy docenić wysiłki przede wszystkim młodych ludzi działających w tym ruchu. Ugrupowanie RAZEM? WOW! Dowód na to, że media to rzeczywiście czwarta władza. W 3 dni udało im się osiągnąć ponad 4 %, dzięki wzmożonej promocji przez media. Dwie główne partie? Wynik PO to konsekwencja ich działań i decyzji. Wszelkie żale i pretensje są wielce nieuzasadnione. Wynikają one jedynie z niezrozumienia sytuacji i tego, że naprawdę oderwali się od rzeczywistości. Gratuluję zwycięstwa Jarkowi i temu, że wyskoczył z kapelusza. Jednak nie o zwycięstwo partii tu chodzi. Najważniejsze jest zwycięstwo Polski i miejmy nadzieję, że za tej kadencji do tego właśnie dojdzie.

"Zapisane na maszynie", Bartosz Orzechowski

Zdanie Łukasza:
Wybory parlamentarne nie przyniosły właściwie większego zaskoczenia. Można by powiedzieć, że wyniki dało się wywróżyć z fusów w kawie, co zresztą dzielnie czynił od samego rana #bazarek wraz z całą Twitterową społecznością. I nie było w tym nic złego - ceny pistacji, pomidorów i ciasteczek bawiły wielu Polaków przez tych kilka godzin oczekiwania i nadziei, by w końcu połączyć nas we wspólnym „bulu”.

Prawdę powiedziawszy nie mogę się doczekać wszystkich komentarzy, których będę słuchał przez najbliższy miesiąc, że z powodu wygranej PiSu większość moich znajomych opuszcza kraj i leci razem z córką premier Kopacz do Kanady, by zapuścić brodę i zostać drwalem. Ja tu natomiast zostanę i cierpliwie poczekam na jakiekolwiek zmiany, bo te… jeśli kiedykolwiek nadejdą, to nie prędzej jak za 50 lat. Czy to będą pistacje, czy pomidory, czy nawet umywalki - wszystko jedno. Wszyscy oni „po godzinach” przecież spotykają się przy jednym stole, by wspólnie obalić niejedną butelkę wysokoakcyzowych trunków. Więc jaka różnica, czy nazwiemy to katarem, czy przeziębieniem?

Co do Pawła Kukiza i Ryszarda Petru - miło, że wpadliście. Szkoda jednak, że PSL nie doczeka się wicepremiera, bo na jego stanowisku zasiądzie jeden z rezydentów Wawelu. Poza jednak całą tą średniowieczną otoczką nie powinno zmienić się zupełnie nic.

Wspólnie więc zaśpiewajmy…

"O wszystkim i o niczym", Łukasz Heger

Blog Łukasza :)




czwartek, 22 października 2015

Jak dobrze być nieszczęśliwym!

Tytuł może sugerować, że tekst ten będzie rzewnym lamentem emo ludka, który kończy szkicować żyletką mapę topograficzną Czechosłowacji na swoich plecach. Prawda jest taka, że będzie to autentyczne wyznanie tego, co dobrego dać nam może smutek. Dobrze przeczytaliście. Uczucie, delikatnie mówiąc: niepożądane przez wielu, okazuje się być często trampoliną do wielkich zmian. Odłóżcie więc na bok wszelkie antydepresanty i wszystko, co wciągacie, aby ujrzeć tęczę przed oczami. Ten tekst pokaże Wam, że na jej końcu nie ma garnca ze złotem. Deszcz za to niczym chrzest, obmywa i przygotowuje nas do wkroczenia w nową rzeczywistość. 


Świat, w którym żyjemy, nie sprzyja nieszczęśnikom. Chociaż Dr. House miał wielu fanów, to niewielu chciałoby dzielić jego los. Media pakują nam do głowy przekaz, że wszyscy mamy być radośni i uśmiechać się na każdym kroku jak kretyni. Jesteśmy bombardowani przekazem w stylu "myśl pozytywnie, to osiągniesz sukces i przyciągniesz do siebie ludzi". W reklamach czy na okładkach kolorowych czasopism widzimy uśmiechnięte twarze. Jeśli nie jesteś szczęśliwy, to zwyczajnie nie pasujesz do utopijnego społeczeństwa, wykreowanego przez współczesne media i powinieneś zostać wykluczony. W tym całym szaleństwie zapomnieliśmy, że smutek to emocja, jak każda inna i widać jest nam do czegoś potrzebna. 

Nieszczęśliwe sytuacje czy niepowodzenia najczęściej zmuszają nas do zmiany. Sprawiają, że nie zatrzymujemy się w miejscu, ale z dnia na dzień stajemy się coraz lepszą wersją siebie. Radość to przyjemne uczucie, jednak w gruncie rzeczy nie jest ono zbyt budujące. Gdybyśmy żyli wciąż zadowoleni, nie czulibyśmy potrzeby do rozwoju. Problem w tym, że wielu postrzega smutek jako coś niechcianego i za wszelką cenę próbuje go unikać. Często stosując przy tym różnorakie używki. To błąd! To jak próba zakneblowania wewnętrznego głosu, który woła do nas coś w stylu: "Stary Twoje życie się wali! Rusz tyłek i zrób coś z tym, bo inaczej będziemy tkwić w tym szambie".

Jednym z cytatów, który często przywołuję jest: "W życiu nie chodzi o to żeby przeczekać burzę, lecz by nauczyć się tańczyć w deszczu". Moim zdaniem jest to kwintesencja tego, czym tak naprawdę jest nasze życie. Tak już jest, że złe rzeczy będą się przytrafiać dobrym i złym ludziom. Niezależnie od tego czy dokarmiasz biedne dzieci z Somalii, czy jesteś jednym z tych wrednych kolesi, którzy jadą 40 km/h lewym pasem jezdni. Życie prędzej czy później Cię dopadnie i da tęgi wycisk. Pytanie: jak Ty zachowasz się w tej sytuacji. To nasze podejście decyduje o tym, czy nieszczęście, które nas spotkało, doprowadzi do polepszenia jakości naszego życia. Jeśli potraktujemy przeciwności losu jak wyzwanie, to odkryjemy w sobie pokłady odwagi i determinacji, o jakich wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Okaże się, że mamy realny wpływ na zmianę naszej sytuacji. Myślę, że nieszczęścia, jakie nam się przydarzają sprawiają, że rozwija się nasza samoświadomość. Jedyny problem to zrobić pierwszy krok w tym kierunku.



















Jak nieszczęścia wyzwalają z nas nasze ukryte pokłady energii można zaobserwować na przykładzie wielu filmów, czy książek. Główny bohater w swojej wędrówce napotyka na trudności. Nadchodzi moment w jego życiu, który sprawia, że staje się ono gorsze. Bruce Wayne traci rodziców, Shrek traci swoją samotnię na bagnie, Andy Dufrense trafia do więzienia Shawshank, a Kevin... zostaje sam w domu. Ten schemat powtarza się wielokrotnie. Dopiero przykre sytuacje życiowe sprawiają, że wspomniane postacie uwalniają swój potencjał. Podobnie jest z nami. Często nie wiemy nawet, kim moglibyśmy być, dopóki się tym kimś nie staniemy. Sami nie jesteśmy w stanie zmobilizować się do działania, póki los nie przyprze nas do muru. Patrząc na efekty sytuacji krytycznych w naszym życiu, można by rzec, że byłyby one przez nas wręcz pożądane.

I ja w pewnym momencie swojego życia znalazłem się w nieciekawym położeniu. Moja sytuacja była dla mnie skrajnie nie do zaakceptowania, ale wmawiałem sobie, że tak musi być. Inni są zadowoleni, poklepują mnie po plecach i kibicują. Jest stabilnie, lecz... niedobrze. Mnie to nie satysfakcjonowało. Czułem się nieszczęśliwy i jasno widziałem, że znalazłem się w swoim życiu na drodze, na której nigdy nie chciałem się znaleźć. W tym czasie stało się dla mnie jasne to, czego pragnę. Poczułem wyjątkowo silną motywację do tego, by coś zmienić. I to nie kiedyś tam w grudniu po południu, ale tu i teraz. Potrzebowałem tylko odrobiny odwagi, by ruszyć naprzód. Aż tyle i tylko tyle.

Być może czytasz teraz ten tekst w słonecznej Kalifornii, a modelka donosi Ci drinki z palemką i uprzyjemnia czas prężąc swoje jędrne ciało na leżaku obok. Zastanawiasz się, czy teraz powinieneś szukać problemów i nieszczęść w swoim życiu? Absolutnie nie! Urodziliśmy się po to, żeby być szczęśliwymi. To jednak nie wyklucza tego, że los prędzej czy później sprowadzi na nas jakieś trudności. Wtedy właśnie powinniśmy być przygotowani i nie obwiniać całego świata za swoje problemy, tylko wziąć je na klatę. Potraktujmy problemy i przykre sytuacje jak trening, który ma rozwinąć nasze mentalne muskuły. Nieszczęścia się zdarzają, ale to nie powód do tego żeby być nieszczęśliwym.

poniedziałek, 28 września 2015

To już jest koniec


Uderzenie meteorytu, globalny konflikt, głód lub zaraza. Scenariuszy jest wiele i wszystkie równie ponure. Każdy z nas zapewne nie jeden raz wyobrażał sobie, jak wyglądać będzie koniec naszego świata. Jakoś na pewno. W końcu wszystko, co ma swój początek, musi mieć i koniec. W natłoku codziennych spraw i przeżyciu od pierwszego do pierwszego, tego typu problem schodzi raczej na dalszy plan. Wszyscy pragnęliby szybkiego i bezbolesnego końca, jednak może się okazać, że świat będzie "umierał" w długich męczarniach. Ten krótki wstęp być może już Was zniechęcił, jeśli jednak nie, to zapraszam do dalszej lektury. 


Choć nie jestem jasnowidzem, to mogę spokojnie przewidzieć, że czas poprzedzający zagładę globu, będzie czasem górnolotnych czynów i nagłego skoku motywacji u osobników homo sapiens sapiens. Ludzie zaczną robić to, czego pragnęli całe życie. Zaczną realizować swoje plany i marzenia, które do tej pory odkładali w nieskończoność. Problem w tym, że koniec może nastąpić z minuty na minutę i żadne z nas nie otrzyma czasu na poprawę swojego życia. Natura człowieka jest dość leniwa i jesteśmy w stanie podjąć zdecydowane działania dopiero w momencie, kiedy mamy świadomość zbliżającego się końca. Tę prawdę dobrze znają studenci, którzy w przeddzień sesji są w stanie opanować materiał z całego semestru.  

W swoim życiu przeżyłem, już dwa duże końce świata. Jakby nie patrzeć to spore osiągnięcie i zastanawiam się czy nie wpisać ich do CV. Warto mieć doświadczenie, zanim nadejdzie właściwy armagedon. O tym, że przeżyłem pierwszą apokalipsę dowiedziałem się już po fakcie. Kto w wieku 9 lat przejmowałby się się takimi sprawami? To czas kiedy cały Twój świat obejmuje głównie trasę od domu do szkoły. Bardziej przerażający byłby fakt, że w środę w kiosku nie dostanę swojego ulubionego komiksu, niż niespodziewana zagłada ludzkości. Okazało się, że w roku 2000 wszystkie komputery na świecie miały nagle przestać działać z powodu pluskwy milenijnej. Problemem miał być sposób zapisu daty w epoce pierwszych komputerów. Zapisywano ją jedynie przy użyciu tylko dwóch ostatnich cyfr, przez co rok 1901, nie różnił się niczym od 2001. Okazało się jednak, że to bezpodstawna panika. Komputery nie oszalały od zmiany formatu datowania i nie zbuntowały się przeciw ludzkości. Życie tym razem oszczędziło nam scenariusza rodem z "Terminatora".

Kolejny koniec świata w moim życiu nastąpić miał z podobnego powodu. Dawno temu grupka astrologów z plemienia Majów stworzyła kalendarz, który ułatwiłby im pomiar czasu. Stwierdzili, że nie będą się wysilać i zakończą go na roku 2012. Oczywiście we współczesnym świecie wywołało to burzliwą dyskusję oraz wybuchy paniki wśród wyznawców teorii końca świata w 2012 r. Jak widać żyjemy dalej, a świat trwa w najlepsze. Pozostaje czekać, aż naukowcy odkopią kolejną starożytną teorie na temat końca wszystkiego.

Jak więc będzie wyglądał koniec świata jaki znamy? Czy możliwa jest apokalipsa zombie? Od paru lat gry, filmy i seriale pompują naszą świadomość takimi pomysłami. Nagle wybucha epidemia śmiertelnego wirusa, który zamienia ludzi w krwiożercze bestie. Znalezienie się po żadnej ze stron nie wydaje się być szczególnie atrakcyjne. Ubijanie żywych trupów może być fajne jedynie wtedy, kiedy patrzymy na to przez ekran komputera lub w telewizji. W każdym innym wypadku to scenariusz równie przerażający co nierealny. Jeśli wybuchnie jakakolwiek epidemia, to prędzej uśmierci ludzi, a nie sprawi że zaczną mordować innych. Tak czy owak, takie kwestie możemy zostawić twórcom filmów. Jednak mimo całego zdrowego rozsądku zasada "na wszelki wypadek" radzi zaopatrzyć się w broń i zapas amunicji.

Co w kwestii końca świata głoszą religie? Mimo, że w wielu kwestiach wyznania nie potrafią dojść do porozumienia, w tym wypadku są wyjątkowo zgodne. W większości mowa jest o wojnach i konfliktach na skalę światową. Szerzących się chorobach i zarazach. Nie zabraknie także klęsk żywiołowych. Wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie - to tylko niektóre z eventów planowanych na zakończenie projektu "Ziemia". Mowa jest również o tym, że ludzie staną się wobec siebie wrodzy i agresywni. Jakby nie patrzeć takie rzeczy działy się już wiele razy na przestrzeni dziejów, a nasz świat wciąż trwa. Religie przekazują wiele ogólnych i niejednoznacznych opisów końca świata. Ci, którzy liczą na konkrety, niestety się zawiodą.


Nawet teraz, pisząc ten tekst słyszę doniesienia o tym, że potencjalna apokalipsa szykuje się na najbliższe dni (a ja już mam plany na weekend...). Kolejny meteoryt, kolejni imigranci bla, bla bla... Czy koniec nadejdzie dziś, jutro czy za 100 lat, nie należy się tym specjalnie przejmować. Należy chwytać życie pełnymi garściami i jak mawiał poeta, żyć każdym dniem, jakby był tym ostatnim. Być może brzmi to banalnie, jednak jest to recepta na to, by u progu końca móc rzec: niczego nie żałuję. Szkoda czasu na zastanawianie się czy 15-minutowa awaria facebooka była opisana w Apokalipsie św. Jana i zwiastuje nadejście końca naszej epoki. Nasze życie może skończyć się w każdej chwil, a tym samym i nasz mały prywatny świat. I chociaż dywagacje w stylu: "czy istnieje życie po śmierci?", to temat na odrębny wpis. To kto powiedział, że koniec świata musi oznaczać nasz koniec?


czwartek, 10 września 2015

Czego nauczyła mnie szkoła

























Najgorsze wspomnienia z dzieciństwa? Nudne wizyty rodzinne, szpinak na obiad w co drugi piątek i największa spośród traum, czyli 1 września. Dla wszystkich dorosłych to dzień jak co dzień, dla dzieciaków to koniec błogiego nicnierobienia i powrót do szarej rzeczywistości. Choć to przykre wspomnienie i emocje z nim związane mam już dawno za sobą, to wciąż nasuwa mi się refleksja i rodzi się pytanie. Czy szkoła może kogoś czegokolwiek nauczyć?


W świecie, w którym nie istnieją przypadki można rzec, że nie jest zwykłym zbiegiem okoliczności fakt, że rok szkolny zaczyna się tego samego dnia, w  którym wybuchła II wojna światowa. Szczególnie boleśnie uświadamiają sobie ten fakt Ci, których nauczyciele i Hitler mieli wyjątkowo wiele cech wspólnych. To może tłumaczyć, dlaczego dla większości szkoła stanowiła, lub stanowi utrapienie. Nie ma się co dziwić. Wszystko co związane z przymusem nie jest lubiane przez człowieka, a w szczególności przez dzieci, które same nie wiedzą na co te wszystkie męki. Dla nich szkoła to wynalazek równie bezsensowny co piwo bezalkoholowe dla dorosłego. 

Ceniony przeze mnie za swoje celne aforyzmy Mark Twain rzekł: "Nigdy nie pozwól Twojej szkole stanąć na drodze Twojej edukacji". Jakby tak pomyśleć, to wcale niegłupie. Piszę to jako osoba, która przeszła przez wszystkie etapy edukacji fundowanej przez nasze państwo. Szkoła zmieniała się na moich oczach, tak jakby sami dorośli nie mieli koncepcji na to co tak naprawdę chcą wpoić młodemu pokoleniu. Szkoła to z jednej strony ksiądz czerwieniący się na hasło "seks". Z drugiej nauczyciel wychowania do życia w rodzinie, wpajający przyszłości narodu nowatorskie techniki samogwałtu (całe szczęście, że kiedy ja chodziłem do szkoły WDŻ ograniczało się do... tego, że w ogóle go nie było). Program nauczania nieakceptowany przez rodziców i niechętnie przyswajany przez dzieci, powoduje kumulację frustracji u wszystkich zainteresowanych. A kiedy wreszcie padnie to niewygodne pytanie "po co to wszystko?" - wszyscy opuszczają głowy i następuje niezręczna cisza.

No właśnie, po co to wszystko? Albo raczej, kiedy w życiu mi się to przyda? To pytanie towarzyszyło mi niemal na każdym etapie edukacji. Wciąż z utęsknieniem wyczekuję na ten dzień mojego życia, kiedy okaże się, że wzór na deltę czy przebieg polskich konfliktów zbrojnych w XVII w. przyda mi się w codziennej walce o przetrwanie. Prawda jest taka, że jeśli nie jestem zapalonym krzyżówkowiczem, to cała ta wiedza, staje się jedynie środkiem potrzebnym do zaliczenia kolejnych egzaminów. Wiedza przekazana w szkole przydatna jest tylko, kiedy jesteśmy w szkole. Po opuszczeniu jej murów okazuje się, że świat wymaga od nas nieco innych umiejętności. Uczy się dużo i nie wiadomo do końca, w jakim celu, gdyż nie każdy ma ambicje zostać inżynierem czy lekarzem. Mimo to uczniowie katowani są kolejnymi testami i odpytkami, tylko po to żeby utwierdzić ich w przekonaniu, że szkoła to nie miejsce, w którym kogoś interesuje ich rozwój. To placówka stworzona po to żeby wypełniać program od A do Z.

Każdy z nas, kiedy pytał rodziców po co chodzimy do szkoły, otrzymywał odpowiedź, że szkoła da nam wykształcenie, które w konsekwencji da nam pracę i godziwy zarobek. Rzesze bezrobotnych magistrów zdają się przeczyć tej odpowiedzi. Rodzice nas okłamali? Odpowiedź nie jest taka jednoznaczna. Pomijam już fakt, że dziś uczelnie wyższe to w większości przedszkola dla dużych dzieci, które mogą w końcu poudawać dorosłych. Jednak za czasów naszych rodziców maturę zdawała tylko część ludzi, a studia były przepustką do zawrotnej kariery w kraju, który zaczął się otwierać na biznesowe kontakty z zachodem. Wykształcenie wyższe było na wagę złota, a pracodawcy potrzebowali osób z tytułem magistra bardziej niż dziś potrzebne są drobne na wózek w LIDL-u. Wszyscy zgodnie uznali, że ta tendencja będzie utrzymywała się jeszcze przez następne dziesięciolecia. Najwyraźniej nie byli ekonomistami. Ci bowiem wiedzą, że każdy trend prędzej czy później musi się odwrócić. Rynek nasyci się i wyhaftuje nadmiar, pozostawiając w ustach niesmak i gorycz. Tego właśnie doświadczać muszą dzisiejsze duże dzieci, które opuszczają swoją Alma Mater z wielkimi nadziejami i jeszcze większymi złudzeniami. Większość opuszcza ją także z wysokimi wynikami spożycia alkoholu, dzięki czemu zdobędę dożywotnią sympatię pracowników POLMOS-u, ale nie przyszłych pracodawców. A wszystko zaczęło się od pakowanego do głowy powiedzonka: "ucz się, bo nauka to potęgi klucz!".

Czego więc uczy szkoła? Na pewno tego, żeby nie biegać po korytarzu z lizakiem w ustach. A co więcej, uczy radzenia sobie w życiu. Tak, dobrze przeczytaliście! W żadnym innym miejscu dziecko nie nauczy się nawiązywać więzi społecznych, budować relacji, czy po prostu nie znajdzie kumpli na całe życie. Pobyt w szkole to nauka tego jak lawirować między niekorzystnymi regułami (co w naszym państwie często się przydaje). Jak negocjować z nauczycielami, gdy po raz kolejny jesteśmy nieprzygotowani do lekcji, czy to jak ściągać na przedmiotach, z których nigdy nie byliśmy orłami. Słowem - szkoła życia.

Wiele w tym tekście padło powiedzonek czy frazesów, dodam więc kolejny: "człowiek uczy się przez całe życie". Myślę, że prawdziwości tego nie muszę udowadniać nikomu kto skończył już szkołę. Edukacja szkolna trwa kilkanaście lat naszego życia i mimo, że często na nią narzekaliśmy, to koniec końców zostają po niej miłe wspomnienia. Najważniejszy egzamin jaki piszemy to ten z naszego życia. Postarajmy się więc podejść do niego poważnie i zdać go na ocenę celującą, zamiast stosować popularną studencką metodę: zakuć, zdać, zapomnieć.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Nieszczęścia chodzą czwórkami


Jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób zmarnować 18 zł, to wiele pomysłów przychodzi do głowy. Można kupić około sześciu egzemplarzy gazety wybiórczej, postawić na zwycięstwo w mistrzostwach Europy reprezentacji Polski lub po prostu wyrzucić je w przysłowiowe błoto. Ja jednak postanowiłem być bardziej kreatywny i wydałem je na bilet do kina na film "Fantastyczna Czwórka". Mimo że wcześniej zapoznałem się z krytycznymi recenzjami to nie mogłem się oprzeć, żeby zobaczyć ten film na własne oczy. W końcu człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach.



Można by było się spodziewać, że niebanalny tytuł jakim jest opowieść o przygodach czwórki superbohaterów, doczekał się w końcu godnej adaptacji filmowej. Nic bardziej błędnego! Nawet scenarzysta Simon Kinberg, który odpowiada za taką perełkę, jak "Przeszłość, która nadejdzie", nie sprostał wyzwaniu i zawiódł pokładane w nim nadzieje. Ten kto myślał, że Fantastyczna Czwórka w wydaniu Tima Story'ego, to słaby film, ten na pewno zrewiduje swoje podejście po seansie "nowej" adaptacji.  




Historia zaczyna się dosłownie od samego początku, kiedy to poznajemy Reeda Richardsa i Bena Grimma jako kumpli ze szkolnej ławy. Ten pierwszy od razu daje się poznać jako niepoprawny marzyciel i zapalony naukowiec, który cierpi z powodu niezrozumienia ze strony najbliższych. Twórcy filmu opowiadają nam naiwną historyjkę o tym, jak to chłopiec z podstawówki tworzy we własnym garażu maszynę do teleportacji z części znalezionych na złomie. Kiedy dorasta jego geniusz, zostaje zauważony i wraz z nowo poznanymi przyjaciółmi rozpoczyna budowę profesjonalnego telereportera, który przenosi ich w inny wymiar. Tam cała czwórka wraz z Victorem von Doomem otrzymuje swoje nadprzyrodzone moce. Zaraz po tym historia toczy się schematycznie. W życiu bohaterów następuje kryzys w związku z nowo nabytymi zdolnościami, jednoczą się w obliczu powstałego zagrożenia, pokonują je i z uśmiechem na ustach stają się drużyną, czyli tytułową fantastyczną czwórką.




















Pod względem wizualnym całość jest bardzo przyjemna dla oka. Wygląd całej czwórki, jak i przedstawienie innego wymiaru, do którego się przenoszą (planeta Zero) zostały dopięte na ostatni guzik. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem fabularnym całość leży i kwiczy. Przedstawianie postaci i ich wzajemnych relacji, które stanowią ważny element opowieści o fantastycznej czwórce, zostały ograniczone do kilku zdań rzuconych w trakcie filmu. Nie widać tu wyraźnie wątku miłosnego między Reedem a Sue, czy wzajemnych docinek jakie serwowali sobie Ben i Johnny. Zaniedbano także kluczowy dla fabuły wątek rosnącej wrogości pomiędzy całą czwórką, a Victorem von Doomem. Jeden z najbardziej złożonych i najciekawszych czarnych charakterów w całym uniwersum Marvela został zepchnięty do roli zbuntowanego nastolatka, który strzela focha na cały świat i chce go przemielić przez wrota do innego wymiaru. Również finałowa walka jak i doprowadzenie do niej pozbawione zostały zupełnie dramatyzmu i napięcia. Potyczka zaczyna się równie szybko, co kończy, a i próżno w niej szukać elementów zaskoczenia. Wszystko odbywa się szablonowo, podobnie jak cały film, który niczym nie zaskakuje. Cała produkcja została także wyprana ze wszelkich wątków humorystycznych, a nawet jeśli się pojawiają, to są płaskie jak człowiek-guma przeciskający się przez wentylację. Jedna z niewielu scen, z której scenarzyści próbowali wykrzesać trochę humoru, to moment, w którym bohaterowie piją alkohol. Scena ta jednak zamiast wywoływać salwy śmiechu powoduje co najwyżej lekki grymas na twarzy. No i koniec końców, ja się pytam: Gdzie do ciężkiej anielki jest Stan Lee?

















Wiele rzeczy jestem w stanie znieść, włącznie z Benem Grimmem w kamiennej postaci, który przez pół filmu paraduje bez spodni. Zastanawia mnie, jednak czym kierowali się twórcy filmu przy obsadzeniu roli Johna Storma czarnoskórym aktorem, mimo że według pierwowzoru postać była białym mężczyzną. Można w tej sytuacji postawić pytanie, jak bardzo poprawność polityczna miała wpływ na tę decyzję i jak mocno wdarła się ona do kinowego uniwersum Marvela. Nie jestem rasistą, ale o wiele lepiej w tej roli pasował mi Chris Evans, który porzucił płomienny mundurek na rzecz służby ojczyźnie jako Kapitan Ameryka. Potrafił on oddać typowy dla tej postaci luz i indywidualizm. W przypadku Michaela Jordana (to imię aktora, nie chodzi o sportowca, choć zbieżność imienia i nazwiska zastanawia), nie zdołałem tego dostrzec. Być może jeszcze raz okazuje się, że najlepszą super mocą są pieniądze (high five Batman!) i poprawność polityczna. Nie jest to pierwszy przypadek, w którym obsadzono aktora, który nie byłby wierny pierwowzorowi swojej postaci ze względu na kolor skóry. Głośny był przypadek, kiedy w filmie o przygodach boga piorunów Thora, postać Heimdall'a zagrał czarnoskóry Idris Elba.






















Przestrzegam więc Was niczym gorliwy klecha z ambony: nie idźcie tą drogą! Oglądając "Fantastyczną Czwórkę" ma się wrażenie, że film został sklecony na kolanie. Fabuła i postacie kompletnie leżą, nawet stojące na wysokim poziomie efekty i muzyka nie są w stanie uratować całej produkcji. Akcja wlecze się jak żywy trup do grobu, żeby pod koniec wykrzesać z siebie resztki życia i umrzeć na wieki. Twórcy wykazali się zwyczajnym lenistwem i uznali, że chwytliwy tytuł i fajerwerki na ekranie przyciągną do kin rzesze widzów. Jeśli film Marvela był tak zły, że poświęciłem mu cały artykuł, żeby to z siebie wyrzucić, to wiedz, drogi czytelniku, że był on zły w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może będzie to jedyny przypadek w Twoim życiu, kiedy nauczysz się czegoś na cudzym błędzie, a nie na własnym.

środa, 5 sierpnia 2015

Czego możemy się spodziewać po "Przebudzeniu Mocy"


Wszechobecne dźwięki wystrzałów lasera, głośne "Ahrrrrr" Chewiego i najsłynniejsza kwestia R2D2, czyli "bip bip bip". Odgłosy zwiastujące nam reaktywacje gwiezdnej sagi, która zawładnęła masową wyobraźnią. Seria "Star Wars" na stałe wpisała się w popkulturę. Odwieczna walka jasnej i ciemnej strony mocy rozpala serca fanów na całym świecie i zwiększa ilość zer na koncie Lucas Film. Czy ma jeszcze sens kontynuowanie opowieści o rycerzach Jedi w galaktyce dawno, dawno temu?



Muszę przyznać, że po wyjściu z sali kinowej po seansie "Zemsty Sithów" ogarnęła mnie swojego rodzaju nostalgia. Media szumnie zapowiadały zwieńczenie gwiezdnej sagi, a miniprodukcje w stylu serialu o wojnach klonów zdawały się potwierdzać fakt, że pełnometrażowe filmy z aktorami spod znaku miecza świetlnego zakończyły swój żywot. Mimo to wciąż skrycie wierzyłem, że Lucas nie powiedział w tej kwestii ostatniego słowa. Kiedy pojawiły się pierwsze pogłoski co do kontynuacji serii, wiedziałem, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Premiera oficjalnego zwiastuna "Przebudzenia Mocy" w kwietniu tego roku sprawiła, że niecierpliwie zacząłem odliczać dni do polskiej premiery filmu. 




Można powiedzieć, że gwiezdna saga Lucasa to rozrywka, która łączy pokolenia. Pierwsze trzy części miały swoją premierę, kiedy mój ojciec był nastolatkiem. Kolejna trylogia przypadła na czasy mojego dzieciństwa. Wypadałoby, abym na kontynuację serii zabrał swojego syna (oczywiście gdybym go miał). Pozostaje mi przypomnieć sobie chłopięce lata i ruszyć do kina na najnowszą część gwiezdnych wojen, która ma nosić tytuł "Przebudzenie Mocy". Co kryje się za tym tytułem i czego możemy się spodziewać po najnowszej produkcji studia Disneya?

Ostatnia część serii "Powrót Jedi" kończy się spektakularnym zniszczeniem galaktycznego imperium oraz śmiercią ikony całej sagi o gwiezdnych wojnach, czyli Lorda Vadera. Rzewny koniec żywota złego Lorda Sithów wieńczy opowieść o życiu Anakina Skywalkera. Przebudzenie Mocy wprowadza nas w epokę postimperialną. Akcja filmu dzieje się około 30 lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi". Już w pierwszych sekundach zwiastuna widzimy zanurzony w piaskach pustyni gwiezdny krążownik. Ta scena symbolizuje upadek imperium i jest wyraźną konsekwencją zajść, jakie miały miejsce w "Poworcie Jedi". Piaszczysta planeta to Jakku, pustynia, która na pierwszy rzut oka przypomina znaną fanom serii Tatooine. Zaraz po wspomnianej scenie słyszymy znajomy głos Luka Skywalkera, który krótko opowiada o tym, jak sprawy z mocą mają się w jego rodzinie. Ciekawostka, na którą zwróciłem uwagę to fakt, że w narracji Skywalkera padają słowa: "Ma ją (moc) mój ojciec". Czy w sytuacji, kiedy Lord Hełmofon nie żyje, Luke nie powinien powiedzieć: "miał"? Czy potęga mocy sprawi, że upadły Jedi powstanie z grobu? Być może to nadinterpretacja, jednak mówienie o Vaderze w czasie teraźniejszym budzi podejrzenia. Kiedy pada owa kwestia, widzimy zniszczony hełm Lorda Sithów, który nawiasem mówiąc wygląda epicko i powinien być wystawiony na sprzedaż na ebayu. Oczywiście w tle nie mogło zabraknąć jego znaku firmowego, czyli ciężkiego sapania, jakie wydawał oddychając przez aparaturę. Jak kolejne części Gwiezdnych Wojen mają się obyć bez Lorda Vadera? Odpowiedź jest prosta: muszą! W innym wypadku nigdy nie dorównają poprzednim epizodom. 













Po krótkim wstępie i wprowadzeniu klimatu przez Luka przed oczami przewija nam się festiwal wystrzałów, pościgów, wybuchów i całej masy innych atrakcji, które doświadczymy podczas seansu. Wśród nowych postaci możemy zaobserwować czarnoskórego bohatera i urodziwą kobietę u jego boku, którzy odegrają znaczącą rolę w nowym epizodzie. W ich towarzystwie widzimy droida BB-8, który przez część fanów już został uznany za nieudaną wersję R2-D2. Według redaktorów portalu Making Star Wars, wspomniana postać kobieca ma na imię Rey i ma być córką Hana Solo i Lei. Czarnoskóry mężczyzna natomiast nazywa się Finn i ma być dezerterem służącym wcześniej jako szturmowiec, których zastępy także możemy dostrzec w zwiastunie. Stanowią oni znajomy widzom element uniwersum SW. Na uwagę zasługuje nowy design ich hełmów. Radosne oblicze zbroi bojowych sugeruje, że zmiana kierownictwa nie zepsuła im humorów. Do akcji wkracza nowy model srebrnego szturmowca, który zapewne stanowić będzie jednostkę elitarną w szeregach armii gwiezdnych żołnierzy. Podczas oglądania zwiastuna nie można nie zwrócić uwagi na wojownika ciemnej strony mocy, który posługuje się potrójnym mieczem świetlnym. Jak wiemy z doniesień prasowych nazywa się on Kylo Ren i jest jednym z Sithów pragnących wskrzesić potęgę ciemnej strony mocy. Swoją drogą ciekawić może kierunek, w jakim idą wariacje na temat miecza świetlnego i przerostu jego efektowności nad ergonomią. Aby jeszcze mocniej rozbudzić apetyt fanów na nową część SW, w trailerze nie mogło zabraknąć Sokoła Millenium i jego załogi Hana Solo i Wookiego. Nietypowy duet ponownie uraczy nas swoją obecnością na dużym ekranie. I choć czas nie oszczędził kapitana Solo (Chewbacca musi stosować markowe szampony przeciw siwiźnie), to wierzę, że to wciąż ten sam zawadiacki typ, którego poznaliśmy w kantynie Mos Eisley. 




Podsumowując: grudzień tego roku będzie bardzo gorący, jeśli chodzi o sale kinowe. Tak jak przez ostatnie 3 lata miesiąc ten stał pod znakiem pierścienia, tak teraz stanie pod znakiem miecza świetlnego. Od premiery "Zemsty Sithów" minęło dokładnie 10 lat. Tyle samo czasu fani czekali, aby znów usłyszeć z dużego ekranu: niech moc będzie z tobą. Pozostaje odliczać dni do premiery "Przebudzenia Mocy" i żyć nadzieją, że ta część nie będzie gwoździem do trumny całej serii, lecz godną kontynuacją starej dobrej sagi.    

wtorek, 14 lipca 2015

To nie jest kraj dla wolnych ludzi


Ostatnio starannie zagłębiam się w lekturę książki pewnego znanego polskiego podróżnika. Urzeczony jego stylem i dowcipem pochłaniałem kolejne strony, dopóki nie natknąłem się na słowa, które zmusiły mnie do głębszej refleksji. Brzmiały one następująco: Tu jest Ameryka, nikt nie zadba o ciebie lepiej niż ty sam.” Cytat ten świetnie wpisuje się w klimat ostatniego święta, jakie obchodzono w Stanach Zjednoczonych, czyli 4 lipca. Święta podpisania Deklaracji Niepodległości i narodzin nowego państwa.  


Rodzimi socjologowie oraz inni eksperci postanowili pochylić się nad tematem i zastanowić, czemu Amerykanie tak chętnie i radośnie świętują swoją wolność, a w Polsce czy innych krajach europejskich nie widzimy podobnego wybuchu entuzjazmu z powodu naszych świąt narodowych. Być może odpowiedź jest najprostsza z możliwych: u nas wolności brak! Kiedy obywatel USA chce coś zrobić, po prostu to robi. Na jego drodze nie stają urzędnicy, politycy ani inni funkcjonariusze państwowi. To państwo jest dla obywatela, a nie na odwrót. I chociaż formalnie Polska istnieje od 996 r., a Stany Zjednoczone Ameryki od 1776 r., to my powinniśmy nadrabiać zaległości w podejściu do człowieka, jakie reprezentuje państwo zza oceanu. 


Mój dom, moje królestwo 

Czy aby na pewno? Nabywając działkę w kraju takim, jak Polska, stajesz się właścicielem jedynie wierzchniej warstwy trawnika. W sytuacji, gdy z naszej działki niespodziewanie wytryśnie fontanna ropy, będziemy musieli pogodzić się z faktem, że to państwo jest właścicielem czarnego złota. Niesprawiedliwość? Zapewne tak, ale cytując klasyka można rzec: taki mamy klimat. Inna sytuacja, kiedy nasze włości nawiedzi kret lub inny szkodnik niszczący uprawy. Czy możliwa jest szybka egzekucja najeźdźcy? Ależ skąd! Ów szkodnik jest własnością państwa, a na dodatek jest pod ochroną. Podniesienie ręki na kreta oznacza więc podniesienie ręki na państwo polskie i jego wymiar sprawiedliwości.

Do obrony przed wszelkiej maści szkodnikami najlepiej nadaje się broń. Dostęp do niej w kraju nad Wisłą jest jednak znacznie utrudniony, a i korzystanie jest ściśle regulowane. W oczach władz powszechny dostęp do broni zakończyć się może regularną strzelaniną na ulicach polskich miast. Koronnym przykładem na prawdziwość (a raczej pseudo prawdziwość) tego są relacje zza oceanu, kiedy to jakiś szaleniec dostaje się do szkoły i grozi wszystkim bronią. Nie oszukujmy się. Jeśli ktoś chce zdobyć broń do napaści czy sterroryzowania innych, to i tak ją zdobędzie. Ukradnie, kupi na czarnym rynku czy wydrukuje w drukarce 3D. Żyjemy w ponad 38 milionowym kraju i wariatów, jak przekonujemy się każdego dnia, u nas dostatek. Jednak takich zdolnych do masowych mordów jest zaledwie garstka. Ludzi gotowych zabić innych ludzi jest niewielu, gdyż wymaga to dużej determinacji i wytrzymałości psychicznej. Nieograniczony niczym (poza przypadkami stwierdzenia chorób psychicznych czy zaburzeń) dostęp do broni działałby też na zasadzie równowagi sił. Skoro ja jestem w stanie użyć mojego gnata, to wredny typ, który będzie chciał mi zrobić krzywdę, pomyśli dwa razy, gdyż mogę okazać się lepszym strzelcem niż on. Sam fakt posiadania broni nie determinuje jej użycia, podobnie jak fakt posiadania broni atomowej. Poza tym społeczeństwo, które posiada broń palną i potrafi się nią posługiwać, to duży plus na wypadek wojny czy apokalipsy zombie.


Piwko pod chmurką

Sprawa ma się różnie w kwestii spożywania alkoholu w miejscach publicznych, a konkretnie piwa. Różne państwa różnie się do tego odnoszą. Część krajów europejskich przyzwala na takie zachowania, inne (m. in. Polska) zdecydowanie obstają przy zakazie publicznego spożycia. Nawet Stany Zjednoczone, które wykazują liberalne podejście w wielu obszarach życia społecznego, w tym aspekcie nie złagodziły standardów. Co ciekawe, Polska nie przoduje w rankingach spożycia na tle całej UE, jesteśmy w tyle za takimi krajami jak Czechy czy Litwa. Nasza kultura picia, również niewiele się różni od tego jak to inne nacje zachowują się po konkretniejszym spożyciu. W czym więc problem? Najprawdopodobniej w tym, że zawsze można dopaść amatora złocistego płynu, który beztrosko będzie spacerował sobie z otwartą butelką. Mimo tego, że będzie zachowywał się spokojnie i kulturalnie (co najwyżej lekko bełkotał), zostanie przykładnie ukarany mandatem. Pieniądz nie śmierdzi, a szczególnie taki odebrany w imieniu prawa i porządku społecznego.

Zabrania się zakazywać

Przez długi czas łudziłem się, że wiele zakazów tworzonych jest z myślą o bezpieczeństwie obywateli. Otóż im dłużej żyję na tym łez padole, tym częściej przekonuję się, że lwia część restrykcji ma na celu nie tyle chronić, co być źródłem dochodu. Absurdalne przepisy, cynicznie wykorzystywane przez egzekwujących prawo, doprowadzają jedynie do zbiorowej frustracji i wzajemnej walki między tworzącymi przepisy a potencjalnymi przestępcami. Państwo traktuje obywateli jak dzieci, które muszą być uważnie prowadzone za rękę na codziennej drodze życia. Jeśli owemu dziecku w którymkolwiek momencie powinie się noga, to troskliwa władza ma za zadanie wymierzyć czułego klapsa. Oczywiście wszystko dla dobra wspomnianego szkraba.



Wolność rozważana może być w wielu aspektach. Jednym z nich może być ten, który zależy od nas samych. Nie od państwa, nie od urzędników, nie od rodziny, ale od tego, który spogląda na Ciebie kiedy stajesz przed lustrem. Wolność i niezależność od opinii innych, od cudzych osądów. Moim zdaniem to najwyższy stopień niezależności, jaki każdy człowiek może osiągnąć i do którego powinien dążyć. Wolność to jednak nie hasło opierające się na głośnym róbta co chceta. W swojej wolności możemy wszystko, ale nie wszytko przyniesie nam korzyść. Warto więc mądrze korzystać z danej nam swobody, tak aby przy tym szanować siebie i innych. W końcu wolność mojej pięści kończy się tam gdzie zaczyna się wolność cudzego nosa.


niedziela, 28 czerwca 2015

Efekt JOW

JOW to wbrew pozorom nie dźwięk wydawany przez dzikie zwierzę, lecz oznaka konkretnej zmiany. JOW-y czyli jednomandatowe okręgi wyborcze, stały się w naszym kraju jednym z czołowych tematów za sprawą pewnego muzyka, który śpiewał: bo tutaj jest jak jest... Jest źle? W takim razie czas na zmianę, na lepsze. Zmianę, która nie jest wynikiem ślepego pędu ku czemuś, co będzie wyjściem z obecnej sytuacji, lecz przemyślanym krokiem ku realnym reformom w Polsce. 

Nie sposób mówić o JOW-ach bez wspominania o tym, który jest powodem całego tego zamieszania. Mowa rzecz jasna o Pawle Kukizie, który śpiewająco utorował sobie drogę do świata polityki. Nazywany populistą, drugim Tymińskim czy zwykłym epizodem w życiu politycznym naszego kraju. Wszystkie te określenia bledną gdy przyjrzymy się jego wynikowi w minionych wyborach prezydenckich czy sondażach, które wskazują na bardzo wysokie poparcie dla jego ugrupowania. Jest to ewidentny fenomen na skalę całego kraju. Temat JOW-ów był strzałem w dziesiątkę, gdyż świetnie połączył antysystemowe nastroje z od dawna podnoszonym przez wielu obywateli postulatem.

Popularność JOW-ów sprawiła, że rządzący postanowili wykorzystać ten fakt. Uznali to za prosty sposób dotarcia do dużej grupy wyborców. Stąd 6 września odbędzie się referendum, w którym zadane nam będą 3 pytania. Brzmią one następująco:

1. Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?

2. Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?

3. Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika?


Formuła tego referendum mogłaby brzmieć: 3 X TAK. Widzimy jednak, że drugie pytanie sformułowano w taki sposób, że różni się ono od dwóch pozostałych. O ile pytania numer jeden i trzy dotyczą wprowadzenia zmian, o tyle pytanie drugie sugeruje utrzymanie dotychczasowego stanu rzeczy. Środowiska postulujące na rzecz zmian w systemie proponują głosowanie w formie: TAK, NIE, TAK.

 

Wspierający JOW-y to w dużej mierze ludzie twardo stąpający po ziemi. Sceptycznie przeglądają się obecnej scenie politycznej i przemianom jakie się na niej dokonują. Chcą usunięcia z życia publicznego nieskutecznych polityków i tego, by ich głos trafiał do ludzi, którzy będą ich godnie reprezentować. Nie wierzą w cuda. Zdają sobie sprawę, że JOW-y to nie magiczny klucz, który otworzy im wrota do Shangri-La, ale będzie pierwszym krokiem ku pożądanej zmianie. Ruch związany z JOW-ami to w dużej mierze głos młodego pokolenia. 

Dodatkowym atutem zmiany w ordynacji wyborczej jest fakt, że ułatwi ona start w wyborach osobom bezpartyjnym. Obecny system w znacznej mierze faworyzuje partie polityczne, przez co utrudnia obywatelom kontrolę nad wybranymi posłami. Wybranemu posłowi zależy głównie na pozyskaniu uznania władz partyjnych, zamiast na spełnieniu woli wyborców. Nic dziwnego, że panujące stosunki określa się mianem partiokracji, której zwolennicy JOW-ów mówią stanowcze: NIE. Kolejnym plusem proponowanej zmiany jest wzrost aktywności społecznej. Obywatele aktywnie zaczną udzielać się w życiu społecznym, kiedy zauważą że ich działania mają realny wpływ na politykę krajową. W końcu: czy coś motywuje bardziej niż widoczne efekty naszej pracy?



Nie byłbym sobą, gdybym na koniec nie zamieścił krótkiego komentarza od siebie. Większość zapewne zapyta: po co Ci to wszystko? Ano po to, że mam już dość od ponad 20 lat narzekania na politykę i na to, że żyjemy w kraju bez perspektyw. Jak widać, kolejne wybory nic nie zmieniają w tym systemie. Skoro więc gracze się zmieniają, a poziom gry wciąż kuleje, to najwidoczniej zasady są złe. Cytując klasyka można rzec: "Nie pytaj, co Twój kraj może zrobić dla Ciebie, lecz co Ty możesz zrobić dla swojego kraju". Chcę żeby w moim kraju, można było normalnie żyć i pracować, a wpływ na sprawy Polski mieli nie tylko aparatczycy partyjni, ale wszyscy obywatele RP.

Wszystkim, którzy zainteresowani są tematem JOW-ów i chcą wspólnie pomóc zmieniać polską rzeczywistość odsyłam do poniższych stron:

https://ruchjow.pl/#/

http://jow.pl/

http://www.potrafisz-polsko.pl/

http://ruchkukiza.pl/

wtorek, 9 czerwca 2015

Nie rób krzywdy swojemu dziecku!


Dziecko przeszkadza, hałasuje, wymaga ciągłej uwagi, więc puśćmy mu bajkę z laptopa! Kupimy w ten sposób półtorej godziny spokoju...

Bajkę... Tylko jaką bajkę? Najlepiej jakąś współczesną kreskówkę. Wybieramy po okładkach albo plakatach. Mamy coś interesującego. Dziewczynka w towarzystwie kotka i pluszowej lalki przygląda się małym, świecącym drzwiczkom. Stary motyw magicznego przejścia ukrytego w domu kojarzy się nam trochę z „Opowieściami z Narnii”. Włączamy więc animację dziecku. To „Koralina i tajemnicze drzwi”. Zostawiamy dziecko samotnie z filmem. Nie zauważyliśmy, że to horror dla dorosłych. Na ekranie czarownica porywa dzieci, żeby wydłubać im oczy...




Może wybraliśmy inną bajeczkę? Może zainteresował nas plakat z małym reniferkiem? Wygląda jak europejska wersja „Bambi”, tylko że robiona na komputerach. „Renifer Niko ratuje święta” i później „...ratuje brata”. Podczas projekcji mały widz dowiaduje się, że rodzice głównego bohatera się rozwiedli. A w zasadzie to spędzili ze sobą tylko jedną noc. Ojciec w ogóle nie chce mieć z rodziną nic do czynienia. Matka poznaje nowego partnera. Partner też ma dziecko z poprzedniego związku. Tak więc przyszywani bracia muszą się zaakceptować. Na koniec ich rodzice wydają na świat kolejne dziecko, które jest półbratem dla obu reniferków. Mały widz dość brutalnie zostaje uświadomiony, że nie znając nawet czyjegoś imienia, można mieć z nim dziecko.



„Za mało jest na świecie miłości. Odwróćcie się do sąsiada! Poczochrajcie go troszkę, a potem bara-bara” – z jakiego filmu to tekst? Dla ułatwienia podam kolejny: „Udam się teraz do mojej samotni i będę przedłużał gatunek. No, moje panie, która najpierw?”. To lista dialogowa z nagrodzonego Oscarem „Happy Feet: Tupot małych stóp”. Zapewniam, że oglądając pierwsze 15 minut nie zgadniemy, jakie ciekawostki z życia seksualnego pingwinów dziecko pozna przez kolejne półtorej godziny.




Oczywiście, że istnieją piękne, wzruszające współczesne animacje dla dzieci z wartościowym przesłaniem. Jak je odnaleźć wśród zalewu ideologicznego lub okultystycznego badziewia? Pewnie myślisz, Drogi Czytelniku, że z pomocą przyjdą recenzenci. Kto recenzuje filmy dla dzieci w największym polskim serwisie filmowym? Między innymi stały współpracownik „Playboya”. Nazwiska oszczędzę, podobnie jak nazwy serwisu, choć sam się tam chwali taką biografią. W takim razie trudno się dziwić, że – na ogół – internetowym recenzentom nie przeszkadzają seksualne aluzje w dialogach czy animacji postaci.

„Cóż więc mamy czynić?” – ewangelicznie mogliby zapytać rodzice. Nie mam złotej rady. Na pewno ani uśmiechnięta, zielona buźka w telewizji, ani nagroda Akademii, ani przychylna opinia „stałego współpracownika Playboya” nie powinny osłabiać czujności tych, którzy przed ołtarzem przysięgali po katolicku wychować swoje dzieci. W tym przypadku najlepsze, i zarazem najtrudniejsze, rozwiązanie składa się z dwóch elementów. Po pierwsze warto ze swoim dzieckiem jak najczęściej rozmawiać. Wtedy będziemy mogli poznać i na bieżąco wyprostować mądrości, które mały widz przyswoił z ekranu.

Po drugie filmy dla dzieci warto weryfikować. Osobiście próbuję to robić i wyniki analiz publikuję na swojej stronie w internecie. Mam nadzieję, że zarówno ten tekst, jak i wspomniana strona, okażą się dla Państwa pomocą.

Paweł Kostowski

http://filmydladzieci.net/

Autor prowadzi stronę FilmyDlaDzieci.net

piątek, 22 maja 2015

Do diabła z demokracją!

Druga tura wyborów za pasem. Kandydaci dwoją się i troją, aby pozyskać głosy wyborców i udowodnić, że to oni będą najlepiej reprezentować naszą ojczyznę. W natłoku tych wszystkich przedwyborczych hec wielu z nas na pewno się zastanawia: po co to wszystko? Wymyślony w starożytnej Grecji ustrój mający oddać władzę w ręce ludu, czy rzeczywiście spełnia swoją rolę? Czy to naprawdę najlepszy z możliwych systemów jakie znamy? W całym tym zamieszaniu postanowiłem skrobnąć parę zdań o tym, co tak naprawdę moim zdaniem nie gra w tej demokracji.

Demokracja istnieje od wieków i uznawana jest za najlepszy z istniejących systemów albo jak twierdził W. Churchill: "Demokracja nie jest ustrojem idealnym, ale jest najlepszy, jaki dotychczas istnieje". Wielu porządek ten uważa za mniejsze zło, w ramach którego wybieramy kolejne mniejsze zło. Brzmi znajomo? Oto pięć argumentów, które moim zdaniem świadczą o niedoskonałości tego systemu.

1. Każdy głos liczy się tak samo

W rzeczywistości skutkuje to tym, że profesor Uniwersytetu ma tyle samo do powiedzenia w demokracji, co żul spod budki z piwem. Z całym szacunkiem, dla smakoszy wysokoprocentowych alkoholi, ale ich poglądy czy wiedza na tematy społeczno-polityczne może być dość uboga, czy wręcz niewystarczająca do podjęcia istotnych dla kraju decyzji. Co jakiś czas słychać głosy, aby dostęp do głosowania w wyborach mieli ludzie o odpowiednim poziomie wiedzy, czy statusie. Problem w tym, że byłby to zamach na ogólnie pojętą wolność i równość wszystkich obywateli.

W demokracji każdy głos liczy się tak samo

2. Manipulacje 

Nie jest tajemnicą, że rząd stara się przy użyciu sprzyjających mu mediów oddziaływać na opinię i poglądy społeczeństwa. Mając pieniądze, wpływy i odpowiednich ludzi łatwo jest manipulować społeczeństwem jako ogółem, które momentami przypomina stado baranów. To kolejny kontrargument za tym, aby to lwia część narodu decydowała o losach ojczyzny. Podatność tłumu na wszelkie wpływy speców od kreowania rzeczywistości zaburza wszelki rzetelny osąd na temat ludzi stojących u steru władzy.


3. Skorumpowanie władzy

O dostępie do sprawowania władzy nie decydują żadne kryteria, wystarczy zdobyć wystarczającą liczbę głosów. W skutek tego reprezentantami narodu zostają często ludzie, którzy swój pobyt w parlamencie traktują jako idealny sposób na wzbogacenie się. Pojawiają się grupy wpływu, czy lobbyści, którzy zakusami pieniężnymi są w stanie kupić głos delikwenta i nakłonić go do głosowania po ich myśli. Nierzadko interesy owych grup wpływu mijają się z interesem społeczeństwa.

4. Kreowanie podziału

Wszyscy wiedzą, że tam gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania na ten sam temat. Jesteśmy w stanie pokłócić się o wszystko i udowodnić, że to właśnie moja racja jest "najmojsza". Różnice w poglądach politycznych umacniają dodatkowo te animozje i podziały. W ustroju demokratycznym każdy obywatel posiada swoich faworytów, których najchętniej widziałby u steru władzy. W naturalny sposób tworzą się sympatie i antypatie. Nasza narodowa zapalczywość sprawia, że jesteśmy w stanie bronić z całych sił kandydatów, których uważamy za słusznych. Jeśli ktoś nie zgadza się z naszym zdaniem, najprawdopodobniej zostanie ostro skrytykowany, często przy użyciu podwórkowej łaciny. Sami rządzący, aby obrzydzić elektoratowi swoich przeciwników politycznych tworzą podziały na tych "dobrych i złych". Szczególnie widać to w życiu politycznym w naszym kraju.


5. Koszty demokracji

Jednym z najbardziej prozaicznych argumentów przeciw demokracji są jej koszty. Ciągle słyszymy, że w budżecie państwa nie ma na nic pieniędzy. Ciągnie się za nami deficyt i rosnący dług publiczny. Podatki idą w górę, a pensje maleją. W demokracji musimy uporać się z kosztem funkcjonowania państwa jakim są referenda i wybory. W roku 2015 koszt zorganizowania wyborów prezydenckich i parlamentarnych wyniesie blisko 356 mln zł. Czy więc stać nas na demokrację?


Oto krótkie streszczenie mojego manifestu przeciw demokracji i rozczarowania jej nieskutecznością. Póki co jednak, nie można nastawiać się na jakąkolwiek zmianę ustroju, mimo zyskujących coraz większą sławę kandydatów tzw. antysystemowych. Pozostaje nam zaakceptować ten fakt i grzecznie pomaszerować na wybory, chociaż wielu z nas zawiodło się tak bardzo na tym systemie, że już nawet zrezygnowali z "przywileju" jakim jest głosowanie. Mimo wszystko radzę skorzystać z prawa jakie daje nam demokracja. W końcu nikt nie zmienił jeszcze świata przez siedzenie na tyłku i hejtowanie w sieci.

czwartek, 14 maja 2015

Bez ograniczeń!

Codzienne życie każdego z nas obfituje w problemy i trudności. W boju dnia powszedniego popadamy w rutynę i zmęczenie, które skutkują rozleniwieniem. Tak wiele chcielibyśmy zmienić, ale wciąż w naszym życiu brakuje magicznego słowa „motywacja”. Jak ją znaleźć? Gdzie to kupić i za ile? Czy starczy dla każdego? Dobra wiadomość! Zmotywować się do działania może każde z nas, jeśli znajdzie odpowiednie podejście, a sama motywacja może pomóc nam nie tyle zabrać się za wiosenne porządki, co diametralnie zmienić nasze życie. Kłamstwo? Istnieją ludzie, którzy swoje życie poświęcili głoszeniu wzniosłych idei i inspirowaniu innych, bazując na własnych doświadczeniach. Ci ludzie to mówcy motywacyjni.


Mówca motywacyjny - kto to taki?


Większość ludzi, mówców motywacyjnych kojarzy z coachami, którzy przeszli profesjonalne szkolenie, i którzy wbijają do głowy pracownikom firm chwytliwe frazesy i wyuczone techniki, mające nakłonić ich do efektywnej pracy. Poniekąd to poprawne skojarzenie, gdyż wielu mówców motywacyjnych wywodzi się ze środowisk biznesowych. Tutaj w głowie zapala się czerwona lampka. Skoro to biznesmeni, to pewnie zajmowanie się motywacją to dla nich kolejny dobry biznes. I tak, i nie. To tak, jak w przypadku nauczycieli. Możesz mieć lekcje z nauczycielem, który przekaże Ci podstawę programową i tyle, albo możesz spotkać takiego, który zaszczepi w Tobie pasję do przedmiotu, tak że nauka przestanie być przykrym obowiązkiem. To samo tyczy się mówców motywacyjnych. Możesz spotkać takich, którzy wyuczonymi sztuczkami mamią pospólstwo i dobierają się do ich portfeli; albo takich, którzy opierają się na własnym doświadczeniu, nierzadko sytuacjach, w których byli na dnie i tam i tam potrafili znaleźć siłę, która pozwoliła im osiągnąć sukces. Tacy, którzy mieli odwagę postawić swoje życie na głowie, teraz chcą opowiadać światu o swoich wartościach i zbawiennym wpływie, jaki wywarły na ich życie. Pokazują swoim przykładem, że skoro znaleźliśmy się na dnie, to jedyna droga prowadzi już tylko ku górze.

Moje pierwsze spotkanie z tego typu działalnością miało miejsce w Poznaniu w 2015 r. Wraz z moim kolegą udaliśmy się na konwent motywacyjny organizowany przez Milewski & Partnerzy i Success Resources. Cały event odbywał się na stadionie i mimo, że na zewnątrz było chłodno i wietrznie, to żar niektórych wystąpień potrafił skutecznie ogrzać publiczność. Mówcy motywacyjni opowiadali głównie o swoim życiu i doświadczeniach. Zdarzały się występy lepsze i gorsze, jednak wszystkie niosły ze sobą jedno przesłanie: spełniaj swoje marzenia i żyj bez ograniczeń! Poniżej chcę przybliżyć sylwetki paru osób, których wystąpienia szczególnie przypadły mi do gustu.
Życie bez ograniczeń


„Dopasuj warunki zewnętrzne do swojego wzorca szczęścia”


Magdalena Malicka zawodowo związana z mediami, uznana przez magazyn „Home&Market” za jedną z 50 najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Jej życie nie było usłane różami, tragiczne wydarzenia mocno doświadczyły ją, w skutek czego uciekła w pracoholizm i nałóg jedzenia. Będąc już na dnie postanowiła wziąć się za siebie i jak sama mówi – „nie odkładać życia na później”. To, co było dla niej przełomem, to zmiana punktu widzenia, zamieniła starty na zyski, to co pozornie wydawało się tragedią, uznała za życiową lekcję, z której może wiele wynieść. Podkreślała także potrzebę życia tu i teraz, bez rozpamiętywania przyszłości czy ślepego gonienia za wizjami przyszłości. Całe wystąpienie było bardzo emocjonalne i refleksyjne.

„Nieważne gdzie zaczynasz, ale dokąd zmierzasz”


Urodzony na Florydzie Les Brown, nazywany był „tym gorszym bratem”. Jako dziecko żył z kompleksem niższości, na tle swojego uzdolnionego brata bliźniaka. Momentem przełomowym były słowa jego nauczyciela, który zwrócił mu uwagę, aby nigdy nie uważał się za gorszego. Sam Les twierdzi dzisiaj, że etykietki należy przyklejać na słoiki, a nie na ludzi. Duży nacisk kładzie na samodyscyplinę i podążanie za swoimi celami. Twierdzi, że jeśli będziemy robić łatwe rzeczy to nasze życie będzie trudne, ale jeśli zrobimy to, co trudne, to nasze życie stanie się łatwe. Za istotne uznaje relacje z innymi ludźmi, które mogą nas zarówno „budować” jak i niszczyć. Mimo, że od 20 lat walczy z rakiem prostaty, nie poddaje się i pokazuje wyraźnie, że nic i nikt nie odbierze mu radości życia. W swojej karierze był politykiem, DJ-em i prowadził swój autorski program „The Les Brown Show”, za działalność radiową i telewizyjną otrzymał wiele nagród, w tym nagrodę Emmy. Jego wystąpienie obfitowało w cytaty jak i liczne anegdoty, starał się w trakcie przemówienia pomóc uczestnikom odkryć w nich, jak sam mawia –„nieskończoną wielkość”.

„Nie ma rzeczy niemożliwych… oprócz trzaśnięcia drzwiami obrotowymi”


Łukasz Jakóbiak to postać doskonale znana internautom, głównie ze swojego nowatorskiego talk-show „20 ”.  Łukasz obecnie prowadzi wykłady i szkolenia motywacyjne w całej Polsce. W swoim dorobku ma szkolenia dla takich firm jak Coca Cola czy L Oreal. Tryskający pozytywną energią i radością mówca nie zawsze taki był. Jako dziecko nie akceptował swojego wyglądu, przez co brakowało mu pewności siebie, jednak jego marzenia o sławie i obcowaniu z celebrytami były silniejsze. Opowiadał o tym, w jaki to kreatywny i niestandardowy sposób starał się dotrzeć do takich gwiazd, jak Lady Gaga czy Anastacia. „To ludzie tworzą świat, dlatego tylko ludzie mogą stawiać bariery!” – entuzjastycznie głosił Jakóbiak.

„Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!”


Główną i niekwestionowaną gwiazdą całego spotkania był oczywiście Nick Vujcic. I choć nie udało mi się uczestniczyć w jego występie, nad czym niezmiernie ubolewam, to jestem pewien, że było ono kwintesencją całego spotkania. Nick to australijski mówca motywacyjny pochodzenia serbskiego. Vujcic urodził się z całkowitym brakiem kończyn górnych i dolnych. Mimo swojej ułomności wydaje się wieść szczęśliwsze życie niż nie jeden pełnosprawny człowiek. Jest spełnionym mężem i ojcem, a także jest jednym z najsławniejszych mówców motywacyjnych na świecie. Autor książki „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń”, wciąż niestrudzenie podróżuje po świecie przekazując ludziom tę największą z prawd, że otrzymali wielki dar, jakim jest życie i tylko od nich zależy jak je wykorzystają. Australijczyk dużą wagę przykłada do wiary w Boga, która jemu samemu pozwoliła uwierzyć w to, że jego życie ma sens.

 Motywacja na każdy dzień