poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Nieszczęścia chodzą czwórkami


Jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób zmarnować 18 zł, to wiele pomysłów przychodzi do głowy. Można kupić około sześciu egzemplarzy gazety wybiórczej, postawić na zwycięstwo w mistrzostwach Europy reprezentacji Polski lub po prostu wyrzucić je w przysłowiowe błoto. Ja jednak postanowiłem być bardziej kreatywny i wydałem je na bilet do kina na film "Fantastyczna Czwórka". Mimo że wcześniej zapoznałem się z krytycznymi recenzjami to nie mogłem się oprzeć, żeby zobaczyć ten film na własne oczy. W końcu człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach.



Można by było się spodziewać, że niebanalny tytuł jakim jest opowieść o przygodach czwórki superbohaterów, doczekał się w końcu godnej adaptacji filmowej. Nic bardziej błędnego! Nawet scenarzysta Simon Kinberg, który odpowiada za taką perełkę, jak "Przeszłość, która nadejdzie", nie sprostał wyzwaniu i zawiódł pokładane w nim nadzieje. Ten kto myślał, że Fantastyczna Czwórka w wydaniu Tima Story'ego, to słaby film, ten na pewno zrewiduje swoje podejście po seansie "nowej" adaptacji.  




Historia zaczyna się dosłownie od samego początku, kiedy to poznajemy Reeda Richardsa i Bena Grimma jako kumpli ze szkolnej ławy. Ten pierwszy od razu daje się poznać jako niepoprawny marzyciel i zapalony naukowiec, który cierpi z powodu niezrozumienia ze strony najbliższych. Twórcy filmu opowiadają nam naiwną historyjkę o tym, jak to chłopiec z podstawówki tworzy we własnym garażu maszynę do teleportacji z części znalezionych na złomie. Kiedy dorasta jego geniusz, zostaje zauważony i wraz z nowo poznanymi przyjaciółmi rozpoczyna budowę profesjonalnego telereportera, który przenosi ich w inny wymiar. Tam cała czwórka wraz z Victorem von Doomem otrzymuje swoje nadprzyrodzone moce. Zaraz po tym historia toczy się schematycznie. W życiu bohaterów następuje kryzys w związku z nowo nabytymi zdolnościami, jednoczą się w obliczu powstałego zagrożenia, pokonują je i z uśmiechem na ustach stają się drużyną, czyli tytułową fantastyczną czwórką.




















Pod względem wizualnym całość jest bardzo przyjemna dla oka. Wygląd całej czwórki, jak i przedstawienie innego wymiaru, do którego się przenoszą (planeta Zero) zostały dopięte na ostatni guzik. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem fabularnym całość leży i kwiczy. Przedstawianie postaci i ich wzajemnych relacji, które stanowią ważny element opowieści o fantastycznej czwórce, zostały ograniczone do kilku zdań rzuconych w trakcie filmu. Nie widać tu wyraźnie wątku miłosnego między Reedem a Sue, czy wzajemnych docinek jakie serwowali sobie Ben i Johnny. Zaniedbano także kluczowy dla fabuły wątek rosnącej wrogości pomiędzy całą czwórką, a Victorem von Doomem. Jeden z najbardziej złożonych i najciekawszych czarnych charakterów w całym uniwersum Marvela został zepchnięty do roli zbuntowanego nastolatka, który strzela focha na cały świat i chce go przemielić przez wrota do innego wymiaru. Również finałowa walka jak i doprowadzenie do niej pozbawione zostały zupełnie dramatyzmu i napięcia. Potyczka zaczyna się równie szybko, co kończy, a i próżno w niej szukać elementów zaskoczenia. Wszystko odbywa się szablonowo, podobnie jak cały film, który niczym nie zaskakuje. Cała produkcja została także wyprana ze wszelkich wątków humorystycznych, a nawet jeśli się pojawiają, to są płaskie jak człowiek-guma przeciskający się przez wentylację. Jedna z niewielu scen, z której scenarzyści próbowali wykrzesać trochę humoru, to moment, w którym bohaterowie piją alkohol. Scena ta jednak zamiast wywoływać salwy śmiechu powoduje co najwyżej lekki grymas na twarzy. No i koniec końców, ja się pytam: Gdzie do ciężkiej anielki jest Stan Lee?

















Wiele rzeczy jestem w stanie znieść, włącznie z Benem Grimmem w kamiennej postaci, który przez pół filmu paraduje bez spodni. Zastanawia mnie, jednak czym kierowali się twórcy filmu przy obsadzeniu roli Johna Storma czarnoskórym aktorem, mimo że według pierwowzoru postać była białym mężczyzną. Można w tej sytuacji postawić pytanie, jak bardzo poprawność polityczna miała wpływ na tę decyzję i jak mocno wdarła się ona do kinowego uniwersum Marvela. Nie jestem rasistą, ale o wiele lepiej w tej roli pasował mi Chris Evans, który porzucił płomienny mundurek na rzecz służby ojczyźnie jako Kapitan Ameryka. Potrafił on oddać typowy dla tej postaci luz i indywidualizm. W przypadku Michaela Jordana (to imię aktora, nie chodzi o sportowca, choć zbieżność imienia i nazwiska zastanawia), nie zdołałem tego dostrzec. Być może jeszcze raz okazuje się, że najlepszą super mocą są pieniądze (high five Batman!) i poprawność polityczna. Nie jest to pierwszy przypadek, w którym obsadzono aktora, który nie byłby wierny pierwowzorowi swojej postaci ze względu na kolor skóry. Głośny był przypadek, kiedy w filmie o przygodach boga piorunów Thora, postać Heimdall'a zagrał czarnoskóry Idris Elba.






















Przestrzegam więc Was niczym gorliwy klecha z ambony: nie idźcie tą drogą! Oglądając "Fantastyczną Czwórkę" ma się wrażenie, że film został sklecony na kolanie. Fabuła i postacie kompletnie leżą, nawet stojące na wysokim poziomie efekty i muzyka nie są w stanie uratować całej produkcji. Akcja wlecze się jak żywy trup do grobu, żeby pod koniec wykrzesać z siebie resztki życia i umrzeć na wieki. Twórcy wykazali się zwyczajnym lenistwem i uznali, że chwytliwy tytuł i fajerwerki na ekranie przyciągną do kin rzesze widzów. Jeśli film Marvela był tak zły, że poświęciłem mu cały artykuł, żeby to z siebie wyrzucić, to wiedz, drogi czytelniku, że był on zły w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może będzie to jedyny przypadek w Twoim życiu, kiedy nauczysz się czegoś na cudzym błędzie, a nie na własnym.

środa, 5 sierpnia 2015

Czego możemy się spodziewać po "Przebudzeniu Mocy"


Wszechobecne dźwięki wystrzałów lasera, głośne "Ahrrrrr" Chewiego i najsłynniejsza kwestia R2D2, czyli "bip bip bip". Odgłosy zwiastujące nam reaktywacje gwiezdnej sagi, która zawładnęła masową wyobraźnią. Seria "Star Wars" na stałe wpisała się w popkulturę. Odwieczna walka jasnej i ciemnej strony mocy rozpala serca fanów na całym świecie i zwiększa ilość zer na koncie Lucas Film. Czy ma jeszcze sens kontynuowanie opowieści o rycerzach Jedi w galaktyce dawno, dawno temu?



Muszę przyznać, że po wyjściu z sali kinowej po seansie "Zemsty Sithów" ogarnęła mnie swojego rodzaju nostalgia. Media szumnie zapowiadały zwieńczenie gwiezdnej sagi, a miniprodukcje w stylu serialu o wojnach klonów zdawały się potwierdzać fakt, że pełnometrażowe filmy z aktorami spod znaku miecza świetlnego zakończyły swój żywot. Mimo to wciąż skrycie wierzyłem, że Lucas nie powiedział w tej kwestii ostatniego słowa. Kiedy pojawiły się pierwsze pogłoski co do kontynuacji serii, wiedziałem, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Premiera oficjalnego zwiastuna "Przebudzenia Mocy" w kwietniu tego roku sprawiła, że niecierpliwie zacząłem odliczać dni do polskiej premiery filmu. 




Można powiedzieć, że gwiezdna saga Lucasa to rozrywka, która łączy pokolenia. Pierwsze trzy części miały swoją premierę, kiedy mój ojciec był nastolatkiem. Kolejna trylogia przypadła na czasy mojego dzieciństwa. Wypadałoby, abym na kontynuację serii zabrał swojego syna (oczywiście gdybym go miał). Pozostaje mi przypomnieć sobie chłopięce lata i ruszyć do kina na najnowszą część gwiezdnych wojen, która ma nosić tytuł "Przebudzenie Mocy". Co kryje się za tym tytułem i czego możemy się spodziewać po najnowszej produkcji studia Disneya?

Ostatnia część serii "Powrót Jedi" kończy się spektakularnym zniszczeniem galaktycznego imperium oraz śmiercią ikony całej sagi o gwiezdnych wojnach, czyli Lorda Vadera. Rzewny koniec żywota złego Lorda Sithów wieńczy opowieść o życiu Anakina Skywalkera. Przebudzenie Mocy wprowadza nas w epokę postimperialną. Akcja filmu dzieje się około 30 lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi". Już w pierwszych sekundach zwiastuna widzimy zanurzony w piaskach pustyni gwiezdny krążownik. Ta scena symbolizuje upadek imperium i jest wyraźną konsekwencją zajść, jakie miały miejsce w "Poworcie Jedi". Piaszczysta planeta to Jakku, pustynia, która na pierwszy rzut oka przypomina znaną fanom serii Tatooine. Zaraz po wspomnianej scenie słyszymy znajomy głos Luka Skywalkera, który krótko opowiada o tym, jak sprawy z mocą mają się w jego rodzinie. Ciekawostka, na którą zwróciłem uwagę to fakt, że w narracji Skywalkera padają słowa: "Ma ją (moc) mój ojciec". Czy w sytuacji, kiedy Lord Hełmofon nie żyje, Luke nie powinien powiedzieć: "miał"? Czy potęga mocy sprawi, że upadły Jedi powstanie z grobu? Być może to nadinterpretacja, jednak mówienie o Vaderze w czasie teraźniejszym budzi podejrzenia. Kiedy pada owa kwestia, widzimy zniszczony hełm Lorda Sithów, który nawiasem mówiąc wygląda epicko i powinien być wystawiony na sprzedaż na ebayu. Oczywiście w tle nie mogło zabraknąć jego znaku firmowego, czyli ciężkiego sapania, jakie wydawał oddychając przez aparaturę. Jak kolejne części Gwiezdnych Wojen mają się obyć bez Lorda Vadera? Odpowiedź jest prosta: muszą! W innym wypadku nigdy nie dorównają poprzednim epizodom. 













Po krótkim wstępie i wprowadzeniu klimatu przez Luka przed oczami przewija nam się festiwal wystrzałów, pościgów, wybuchów i całej masy innych atrakcji, które doświadczymy podczas seansu. Wśród nowych postaci możemy zaobserwować czarnoskórego bohatera i urodziwą kobietę u jego boku, którzy odegrają znaczącą rolę w nowym epizodzie. W ich towarzystwie widzimy droida BB-8, który przez część fanów już został uznany za nieudaną wersję R2-D2. Według redaktorów portalu Making Star Wars, wspomniana postać kobieca ma na imię Rey i ma być córką Hana Solo i Lei. Czarnoskóry mężczyzna natomiast nazywa się Finn i ma być dezerterem służącym wcześniej jako szturmowiec, których zastępy także możemy dostrzec w zwiastunie. Stanowią oni znajomy widzom element uniwersum SW. Na uwagę zasługuje nowy design ich hełmów. Radosne oblicze zbroi bojowych sugeruje, że zmiana kierownictwa nie zepsuła im humorów. Do akcji wkracza nowy model srebrnego szturmowca, który zapewne stanowić będzie jednostkę elitarną w szeregach armii gwiezdnych żołnierzy. Podczas oglądania zwiastuna nie można nie zwrócić uwagi na wojownika ciemnej strony mocy, który posługuje się potrójnym mieczem świetlnym. Jak wiemy z doniesień prasowych nazywa się on Kylo Ren i jest jednym z Sithów pragnących wskrzesić potęgę ciemnej strony mocy. Swoją drogą ciekawić może kierunek, w jakim idą wariacje na temat miecza świetlnego i przerostu jego efektowności nad ergonomią. Aby jeszcze mocniej rozbudzić apetyt fanów na nową część SW, w trailerze nie mogło zabraknąć Sokoła Millenium i jego załogi Hana Solo i Wookiego. Nietypowy duet ponownie uraczy nas swoją obecnością na dużym ekranie. I choć czas nie oszczędził kapitana Solo (Chewbacca musi stosować markowe szampony przeciw siwiźnie), to wierzę, że to wciąż ten sam zawadiacki typ, którego poznaliśmy w kantynie Mos Eisley. 




Podsumowując: grudzień tego roku będzie bardzo gorący, jeśli chodzi o sale kinowe. Tak jak przez ostatnie 3 lata miesiąc ten stał pod znakiem pierścienia, tak teraz stanie pod znakiem miecza świetlnego. Od premiery "Zemsty Sithów" minęło dokładnie 10 lat. Tyle samo czasu fani czekali, aby znów usłyszeć z dużego ekranu: niech moc będzie z tobą. Pozostaje odliczać dni do premiery "Przebudzenia Mocy" i żyć nadzieją, że ta część nie będzie gwoździem do trumny całej serii, lecz godną kontynuacją starej dobrej sagi.