czwartek, 10 września 2015

Czego nauczyła mnie szkoła

























Najgorsze wspomnienia z dzieciństwa? Nudne wizyty rodzinne, szpinak na obiad w co drugi piątek i największa spośród traum, czyli 1 września. Dla wszystkich dorosłych to dzień jak co dzień, dla dzieciaków to koniec błogiego nicnierobienia i powrót do szarej rzeczywistości. Choć to przykre wspomnienie i emocje z nim związane mam już dawno za sobą, to wciąż nasuwa mi się refleksja i rodzi się pytanie. Czy szkoła może kogoś czegokolwiek nauczyć?


W świecie, w którym nie istnieją przypadki można rzec, że nie jest zwykłym zbiegiem okoliczności fakt, że rok szkolny zaczyna się tego samego dnia, w  którym wybuchła II wojna światowa. Szczególnie boleśnie uświadamiają sobie ten fakt Ci, których nauczyciele i Hitler mieli wyjątkowo wiele cech wspólnych. To może tłumaczyć, dlaczego dla większości szkoła stanowiła, lub stanowi utrapienie. Nie ma się co dziwić. Wszystko co związane z przymusem nie jest lubiane przez człowieka, a w szczególności przez dzieci, które same nie wiedzą na co te wszystkie męki. Dla nich szkoła to wynalazek równie bezsensowny co piwo bezalkoholowe dla dorosłego. 

Ceniony przeze mnie za swoje celne aforyzmy Mark Twain rzekł: "Nigdy nie pozwól Twojej szkole stanąć na drodze Twojej edukacji". Jakby tak pomyśleć, to wcale niegłupie. Piszę to jako osoba, która przeszła przez wszystkie etapy edukacji fundowanej przez nasze państwo. Szkoła zmieniała się na moich oczach, tak jakby sami dorośli nie mieli koncepcji na to co tak naprawdę chcą wpoić młodemu pokoleniu. Szkoła to z jednej strony ksiądz czerwieniący się na hasło "seks". Z drugiej nauczyciel wychowania do życia w rodzinie, wpajający przyszłości narodu nowatorskie techniki samogwałtu (całe szczęście, że kiedy ja chodziłem do szkoły WDŻ ograniczało się do... tego, że w ogóle go nie było). Program nauczania nieakceptowany przez rodziców i niechętnie przyswajany przez dzieci, powoduje kumulację frustracji u wszystkich zainteresowanych. A kiedy wreszcie padnie to niewygodne pytanie "po co to wszystko?" - wszyscy opuszczają głowy i następuje niezręczna cisza.

No właśnie, po co to wszystko? Albo raczej, kiedy w życiu mi się to przyda? To pytanie towarzyszyło mi niemal na każdym etapie edukacji. Wciąż z utęsknieniem wyczekuję na ten dzień mojego życia, kiedy okaże się, że wzór na deltę czy przebieg polskich konfliktów zbrojnych w XVII w. przyda mi się w codziennej walce o przetrwanie. Prawda jest taka, że jeśli nie jestem zapalonym krzyżówkowiczem, to cała ta wiedza, staje się jedynie środkiem potrzebnym do zaliczenia kolejnych egzaminów. Wiedza przekazana w szkole przydatna jest tylko, kiedy jesteśmy w szkole. Po opuszczeniu jej murów okazuje się, że świat wymaga od nas nieco innych umiejętności. Uczy się dużo i nie wiadomo do końca, w jakim celu, gdyż nie każdy ma ambicje zostać inżynierem czy lekarzem. Mimo to uczniowie katowani są kolejnymi testami i odpytkami, tylko po to żeby utwierdzić ich w przekonaniu, że szkoła to nie miejsce, w którym kogoś interesuje ich rozwój. To placówka stworzona po to żeby wypełniać program od A do Z.

Każdy z nas, kiedy pytał rodziców po co chodzimy do szkoły, otrzymywał odpowiedź, że szkoła da nam wykształcenie, które w konsekwencji da nam pracę i godziwy zarobek. Rzesze bezrobotnych magistrów zdają się przeczyć tej odpowiedzi. Rodzice nas okłamali? Odpowiedź nie jest taka jednoznaczna. Pomijam już fakt, że dziś uczelnie wyższe to w większości przedszkola dla dużych dzieci, które mogą w końcu poudawać dorosłych. Jednak za czasów naszych rodziców maturę zdawała tylko część ludzi, a studia były przepustką do zawrotnej kariery w kraju, który zaczął się otwierać na biznesowe kontakty z zachodem. Wykształcenie wyższe było na wagę złota, a pracodawcy potrzebowali osób z tytułem magistra bardziej niż dziś potrzebne są drobne na wózek w LIDL-u. Wszyscy zgodnie uznali, że ta tendencja będzie utrzymywała się jeszcze przez następne dziesięciolecia. Najwyraźniej nie byli ekonomistami. Ci bowiem wiedzą, że każdy trend prędzej czy później musi się odwrócić. Rynek nasyci się i wyhaftuje nadmiar, pozostawiając w ustach niesmak i gorycz. Tego właśnie doświadczać muszą dzisiejsze duże dzieci, które opuszczają swoją Alma Mater z wielkimi nadziejami i jeszcze większymi złudzeniami. Większość opuszcza ją także z wysokimi wynikami spożycia alkoholu, dzięki czemu zdobędę dożywotnią sympatię pracowników POLMOS-u, ale nie przyszłych pracodawców. A wszystko zaczęło się od pakowanego do głowy powiedzonka: "ucz się, bo nauka to potęgi klucz!".

Czego więc uczy szkoła? Na pewno tego, żeby nie biegać po korytarzu z lizakiem w ustach. A co więcej, uczy radzenia sobie w życiu. Tak, dobrze przeczytaliście! W żadnym innym miejscu dziecko nie nauczy się nawiązywać więzi społecznych, budować relacji, czy po prostu nie znajdzie kumpli na całe życie. Pobyt w szkole to nauka tego jak lawirować między niekorzystnymi regułami (co w naszym państwie często się przydaje). Jak negocjować z nauczycielami, gdy po raz kolejny jesteśmy nieprzygotowani do lekcji, czy to jak ściągać na przedmiotach, z których nigdy nie byliśmy orłami. Słowem - szkoła życia.

Wiele w tym tekście padło powiedzonek czy frazesów, dodam więc kolejny: "człowiek uczy się przez całe życie". Myślę, że prawdziwości tego nie muszę udowadniać nikomu kto skończył już szkołę. Edukacja szkolna trwa kilkanaście lat naszego życia i mimo, że często na nią narzekaliśmy, to koniec końców zostają po niej miłe wspomnienia. Najważniejszy egzamin jaki piszemy to ten z naszego życia. Postarajmy się więc podejść do niego poważnie i zdać go na ocenę celującą, zamiast stosować popularną studencką metodę: zakuć, zdać, zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz